Historia i kultura pon., 19/05/2014 - 19:54

Amsterdam - pożary miasta (1421, 1452)

Wyobraźmy sobie, że serce dzisiejszego Amsterdamu – wyznaczone przez IJ, Gelderskade, Kloveniersburgwal, Muntplein i het Singel – jest w całości z drewna. Nie ma tu solidnych siedemnastowiecznych kamienic z cegły i kamienia, ale jedynie drewniane chałupy, stojące jeszcze ciaśniej i bliżej siebie niż obecnie.

I wyobraźmy sobie niewinną iskrę – z kominka, z pieca, ze świeczki – która pada na podłogę. Tak, nie trzeba wiele wyobraźni, by zobaczyć, że w chwilę potem pół miasta stoi w ogniu.

W średniowiecznym Amsterdamie zdecydowana większość budynków była z drewna. Liczba mieszkańców ówczesnej osady nad IJ nie powala dziś na kolana – jednak w 1400 roku 3 tysiące mieszkańców czyniło z Amsterdamu coraz to bardziej liczące się miasto. Wyrstały tu kolejne budynki mieszkalne, zakłady rzemieślnicze, kaplice, klasztory i siedziby miejskich władz. Nowe budowy musiały cieszyć – oznaczały przecież, że miasto szybko się rozwija – ale jednocześnie stanowiły śmiertelne zagrożenie dla bezpieczeństwa miasta. Z dwóch powodów. Po pierwsze, budowano przede wszystkim z drewna. Po drugie, budowano bardzo blisko siebie.

Owe trzy tysiące mieszkańców z początku piętnastego wieku gnieździło się bowiem na malutkim skrawku ziemi. Dzisiejszy Amsterdam, sięgający swym zachodniem ramieniem do dzielnic Geuzenveld i Osdorp, a wschodnim do Diemen; Amsterdam, kolonizujący północne brzegi IJ jako Amsterdam Noord, a na południu pukający do drzwi Amstelveen zielonym Buitenveldert i pełnym białych kołnierzyków Zuidas – o tak rozległym Amsterdamie długo jeszcze nie było mowy. Jeśli dziś staniemy na placu Dam i zechcemy poznać granice średniowiecznego Amsterdamu, wystarczy, że udamy się albo pół kilometra na północ (do dzisiejszego dworca głównego CS), albo pół kilometra na południe, w okolice Koningsplein (z wielką księgarnią Selexyz w pobliżu). Tak, gdyby przejść się z miarką po piętnastowiecznym Amsterdamie miałby on niewiele więcej niż kilometr długości. A szerokość zmierzylibyśmy jeszcze mniejszą. Z Dam do Nieuwmarktu jest w linii prostej może z trzysta-czterysta metrów, a zachodnia granica średniowiecznego Amsterdamu, kanał Singel, znajduje się właściwie rzut beretem za Pałacem Królewskim, stojącym przy Dam. Piętnastowieczny Amsterdam zwiedzić by można piechotą w kilkadziesiąt minut.   

Zachowanych map z piętnastego wieku nie mamy, ale każdy, kto trochę się interesuje dawną historią Amsterdamu, natrafił pewnie kiedyś na plan miasta stworzony przez niejakiego Cornelisa Anthoniszoona. Ten tworzący w pierwszej połowie szesnastego wieku grafik i malarz jest autorem najstarszych planów Amsterdamu. Powstały one co prawda stulecie później niż pożary, o których dziś mowa, ale granice miasta niewiele się w tym czasie zmieniły.

Oto plan z 1538 roku:

 

(większy obraz - http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/5/56/View_of_Amsterdam.JPG)

 

oraz z 1544 r.:

(większy obraz - http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/1/1d/Cornelis_anthonisz_vogelvluchtkaart_amsterdam.JPG)

Jak widać, Północ jest na planach Conelisa Anthoniszoona „na dole”, a Południe „u góry”, ale kto przyjrzy się uważnie, odnajdzie podobieństwa między dzisiejszym Amsterdamem, a tym sprzed prawie pięć wieków. Uważny obserwator zauważy także, że na owych szesnastowiecznych planach wiele budynków, to budynki z cegły i kamienia. To prawda – w 1453 r. władze miasta podjęły radykalną decyzję: ściany zewnętrzne budynków muszą być z cegły lub kamienia (a nie z drewna), a popularne dachy z trzciny zostały całkowicie zakazane (w ich miejsce zalecano dachówki). Miasto miało od tego momentu zarzucić swoją „drewnianą” historię i wejść w epokę cegły i kamienia. Powód tej decyzji był prosty: dwa straszliwe pożary, z 1421 i 1452 roku, o mało co nie zmiotły Amsterdamu z powierzchni ziemi.

 

Niewiele dziś wiemy o przebiegu tych pożarów, o tym w którym miejscu dokładnie się zaczęły i co było ich bezpośrednią przyczyną. Pożary miast nie były jednak w średniowieczu rzadkością. Możliwych źródeł ognia było pełno. By się ogrzać, utrzymywano całymi dniami ogień w paleniskach. Wewnątrz drewnianych domów gotowano nad otwartym ogniem. Kiedy robiło się ciemno, zapalano świeczki i olejne lampy. Wszystko to w mieście pełnym drewnianych budynków było śmiertelnie niebezpieczne.

Kiedy już gdzieś wybuchł mały pożar, błyskawicznie rozlewał się na resztę miasta. Szczególnie gdy pożarowi towarzyszył lekki wiatr. Budynki stały bardzo blisko siebie i ogień z jednej drewnianej ściany bez problemu przenosił się na sąsiednią. Dziś w takiej sytuacji zadzwonilibyśmy po straż pożarną, ale jak nie trudno się domyślić wówczas nie było ani telefonów, ani straży pożarnej. Szczególnie w przypadku pierwszego wielkiego pożaru w Amsterdamie, miasto było kompletnie nieprzygotowane na taki obrót spraw. Pożar z 1421 roku strawił około jedną trzecią miasta. Z lekcji tej nie wyciągnięto należnych wniosków i dalej budowano drewniene budynki. W 1421 roku Amsterdam był zresztą mocno skonfliktowany z Utrechtem i część mieszkańców właśnie przeciwników z Utrechtu widziało jako przyczyną tragedii.

Trzydzieście lat później, w 1452 roku, o logiczne wytłumaczenie nieszczęścia było trudniej. Konflikt z Utrechtem już wówczas wygasł, więc tragedia jaka w 1452 roku spotkała Amsterdam mogła być wytłumaczona jedynie w ten sposób: kara boża za grzechy. Choć co do tego, o jakie grzechy chodziło, zdania były podzielone. Pożar z 1452 roku był jeszcze tragiczniejszy w skutkach niż ten sprzed trzech dekad. Z ogniem poszły około dwie trzecie zabudowań ówczesnego miasta. Po takim ciosie władze musiały coś zrobić – stąd wspomniane zarządzenia z 1453 roku, mające ukrócić drewnianą samowolę budowlaną.

Jak to jednak często w Holandii bywa, władze miasta swoje, a mieszkańcy swoje. Kamienie w piętnastym wieku były o wiele droższe niż drewno. Także dachówki w porównaniu z poczciwą trzciną kosztowały majątek. Dlatego nie wszyscy stosowali się do mądrych zaleceń miejskich rajców. Amsterdam stawał się coraz bardziej „ceglany”, ale był to proces powolny i długoletni. Na szczęście wyrastające tu i ówdzie kamienne budynki, przerzedziły drewnianą przestrzeń i utrudniły szybkie rozprzestrzenianie się ognia. Amsterdam już nigdy nie doświadczył pożarów porównywalnych z tymi z 1421 i 1452 roku, ale drewno nie znknęło całkowicie z krajobrazu miasta.

Najpiękniejszym tego przykładem jest drewniany dom (huiten huis) na słynnym średniowiecznym placyku w sercu średniowiecznego – i współczesnego zresztą też – Amsterdamu. Begijnhof, czyli plac beginek, to jedna z największych atrakcji turystycznych miasta. Szczególnie dla tych, którzy poszukują śladów najdawniejszej historii. Beginki nie były zakonnicami – nie składały np. ślubów wierności i mogły posiadać własność prywatną – ale żyły razem w czymś, co przypominało klasztor i prowadziły życie, w którym Bóg stał w centralnym miejscu. Będąc na placu Spui wystarczy, że otworzymy masywne drzwi i nagle znajdziemy się w Amsterdamie sprzed kilkuset lat. Houten Huis przy Begijnhof 34 pochodzi najprawdopodobniej z połowy piętnastego wieku i  wedle wielu jest to najstarszy drewniany dom w całej Holandii.

Jak to wygląda na tle reszty Holandii, nie jest do końca jasne, ale budynek beginek jest na pewno najstarszym średniowiecznym domem w Amsterdamie. Konkurencja nie jest zresztą duża. Oprócz Begijnhof 34 znajdziemy w holenderskiej stolicy jedynie jeszcze jeden dobrze zachowany średniowieczny budynek z drewna. Ze spokojnej siedziby cnotliwych beginek musimy się z związku z tym przenieść na ulicę Zeedijk. W tym amsterdamskim Chinatown, leżącym w dzielnicy prostytutek i coffeeshopów de Wallen, pod adresem Zeedijk 1 znajdziemy kawiarnię In ‘t Aapjen. Nazwa pubu nawiązuje do małp, jakie miały tu być przetrzymywane przez jednego z dawnych właścicieli, sprowadzającego do deszczowego Amsterdamu te miłe zwierzątka z dalekich podróżny do wówczas tajemniczego Wschodu.

Budynek ten zbudowano w latach 1546-1550, co jest dobrym potwierdzeniem faktu, że pożary z piętnastego wieku oraz zarządzenia władz miasta, by budować z cegły, nie wszystkim przypadły do gustu. Ale dzięki temu obywatelskiemu nieposłuszeństwu mamy we współczesnym Amsterdamie dwie perełki z drewna – Begijnhof 34 i Zeedijk 1. Obie przypominają nam o tym, że pół tysiąca lat temu drewniany Amsterdam walczył o przetrwanie nie tylko z wodą, ale i z ogniem. Jak widać, udało się.