Czerwone latarnie, naga prawda
O prostytucji w Holandii mówić można na dwa sposoby.
Pierwszy wygląda mniej więcej tak: Holendrzy wiedzą, że prostytucja zawsze była i będzie, więc zamiast z nią walczyć, zakazywać czy spychać do podziemia, prostytucję zalegalizowali, domy publiczne opodatkowali, a panie pracujące w branży muszą się regularnie badać i przysługują im prawa podobne do praw innych zatrudnionych.
Dzięki temu mamy w Holandii „dzielnice rozpusty”, z amsterdamską de Wallen na czele (tutaj więcej w temacie: Dzielnica prostytutek w Amsterdamie.), które są z jednej strony symbolem holenderskiej tolerancji i liberalizmu, a z drugiej: lepem na turystów, a co za tym idzie źródłem zysków dla całej branży turystycznej (szczególnie w Amsterdamie).
Druga opowieść o prostytucji brzmi tak: zdecydowana większość pracujących w Holandii prostytutek to nie-Holenderki, nieznające języka, przyjeżdżające z Europy Wschodniej czy Azji często do innego rodzaju pracy, wiele z nich zmuszanych jest do prostytucji, domy publiczne wciąż znajdują się w rękach kryminalistów, a w dzielnicach zdominowanych przez „okna”, takich jak de Wallen w Amsterdamie, nikt normalny nie chce mieszkać, bo rządzi tam mafia.
Państwo stara się z tym walczyć i jakoś pomagać wykorzystywanym kobietom, w tym z Polski, ale to jedynie kropla w morzu potrzeb (Ktoś zmusza Cię do seksu bez zabezpieczeń? ).
Obie te opowieści, choć krańcowo różne, są prawdziwe. Idea całkowitej regulacji prostytucji była może dobra (nie ma sensu kopać się z koniem), ale rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana. Okazało się, że nawet jeśli się prostytucję zalegalizuje, to i tak biznes ten pozostaje w dużej mierze w rękach podejrzanych typów.
Holenderskiej polityki dotyczącej prostytucji nie ma co idealizować, choć model polski, w którym państwo udaje, że prostytucji w ogóle nie ma (są tylko zupełnie legalne agencje towarzyskie i salony masażu) jest zapewne jeszcze gorszy.
Dzięki legalizacji i jako takiej kontroli Holendrzy przynajmniej wiedzą, z jakimi problemami mają w tej branży do czynienia. W Polsce mówimy: burdeli zakazaliśmy, problemu nie ma, sumienie czyste. W Holandii mówią: legalizujemy, widzimy że są problemy, próbujemy je zwalczać, ale tak czy siak mamy moralnego kaca, bo widzimy, że nie działa to tak, jak myśleliśmy. Nawet jeśliby uznać, że podejście holenderskie nie jest lepsze, to jest ono na pewno uczciwsze i bardziej szczere.