10 lat w Holandii, wspomnienia Polki
Dziesięć lat to kawał czasu. Jeśli myślicie sobie, że przyjechałam do Amsterdamu własnym wozem (w sensie samochodem, nie furmanką), a tutaj czekał na mnie jakiś nadziany przystojniak w typie Geerta Wildersa (OK, cofam słowo przystojniak), to jesteście w błędzie.
Mieszkać w Amsterdamie było moim marzeniem, ale udało mi się to marzenie spełnić dopiero 6 lat temu.
A zaczęło się zgoła inaczej.
Dokładnie 1 grudnia 2007 roku wylądowałam w Eindhoven.
W Holandii panowała właśnie psychoza Oostbloku (źli Polacy przyjadą na wilkach, ukradną nasze posady i rowery), więc kiedy tylko celnik przyuważył moją skromną osobę uśmiechniętą od ucha do ucha, natychmiast wziął mnie na rewizję osobistą.
Wywalił mi wszystko z walizki (na szczęście nie było tego tak wiele) i przeszukał porządnie. Oczywiście nie znalazł nic, oprócz piwa marki Żywiec, którego jakimś cudem jeszcze nie zdążyłam wypić.
Pozbierawszy klamoty, pojechałam pociągiem do Rotterdamu, gdzie miałam zaklepany pokój.
W poniedziałek 3ego grudnia rozpoczęłam pracę jako asystent działu zakupów w branży spożywczej, a konkretnie jelit zwierzęcych.
Myślałam sobie: a co mi tam, nie będę tych jelit wyciągać z owiec, tylko je zliczać i robić im odprawę celną.
Nie przewidziałam, że szkolenie będzie polegało na pracy na produkcji z miłym azylantem z Nigerii, który po wyjaśnieniu mi, jak porządnie zasypywać świeże jelita solą, opowiadał mi o swoim życiu i bajerował, ile wlezie.
Przetrwałam szkolenie i potem czekał mnie rok pracy w biurze z takimi przyjemniaczkami, że często zdarzało mi się tęsknić z jelitami i Nigeryjczykiem (dokładnie w tej kolejności).
Po roku zmieniłam pracę i przeniosłam się do Leiden, a następnie do Zaandam, Voorschoten, i wreszcie do Amsterdamu, w którym zostałam do dziś. Pracę w tym czasie zmieniłam tylko raz.
Przez siedem lat pracowałam w firmie projektującej elektrownie (tak. ELEKTROWNIE), dzięki czemu nauczyłam się, co to spaw pachwinowy. W ogóle myślałam, że wyrzucą mnie stamtąd po okresie próbnym, jednak dostałam kontrakt stały i przepracowałam na nim siedem lat, nadzorując spawaczy i monterów, ku radości kolegów z działu, którym nie chciało się “podróżować” (czytaj: włóczyć po zakurzonych fabrykach) i zwalali wszystko na mnie.
Obecnie, od prawie dwóch lat, pracuje w firmie z branży automotive i przyznam szczerze, że czasem brak mi spawaczy i zakurzonych fabryk. W ogóle uważam, że nie ma nic gorszego, niż pracować z ludźmi z marketingu i sprzedaży, którzy pojęcia bladego nie mają o porządnym procesie zakupowym, a co gorsza pojęcia bladego mieć nie chcą.
W poniedziałek szefowa działu marketingu krzyczy: robimy kampanię!, więc spinam się i idę do przodu jak ten Rudy 102, niszcząc po drodze wszystkie przeszkody, by dopiąć proces przed pierwszą emisją reklamy. Tyle tylko, że w następny poniedziałek w/w szefowa wrzeszczy: Annulato! Annulato! zmieniamy kampanię!
A ja zmieniam się w Rudego 102 z napędem rakietowym, bo do zapięcie wszystkiego na ostatni guzik pozostały mi tylko dwa dni.
I przypomina mi się, że kiedy wylądowałam w Eindhoven dekadę wcześniej i zrobiłam błąd językowy tłumacząc podejrzliwemu celnikowi co i jak, pocieszyłam się w myślach: “Nie szkodzi, im dłużej tu będę, tym będzie lepiej”.
A po dziesięciu latach mogę śmiało stwierdzić: im dalej w las, tym więcej butelek. Celnik z Eindhoven okazał się z perspektywy czasu łagodnym misiem.
gietat
inne teksty autorki znajdziesz tutaj: