Tylko w święta tak bardzo brak wszystkiego "po naszemu"
Wpis pisarki Agnieszki Steur mieszkającej w Holandii, po raz pierwszy opublikowaliśmy w 2017 roku.
Wyłączyłam telefon i wpatrzyłam się w jego ciemny ekranik. Tak jakby właśnie stamtąd miała jeszcze usłyszeć odpowiedzi na kłębiące się w głowie pytania.
Skończyłam właśnie rozmawiać z kimś, kogo znam już kilkanaście lat. Ta osoba, podobnie jak ja, wyjechała za granicę, jest jednak w innym państwie i jest tam nielegalnie. Czy to ma znaczenie, nie wiem, może. Pani żaliła się, że często płacze, bo tak jej się nie podoba życie emigranta. Ale co zrobić? Wrócić do Polski? Do czego, przecież wiadomo, jak tam jest.
Czas może i trochę wygładził wspomnienia o ojczyźnie, ale wiadomości płynące z telewizora za każdym razem przekonują, że nie ma do czego wracać. Smutno się robi, gdy się tego słucha. Wpatruję się w ekranik telefonu i zastanawiam się, jak to jest ze mną? Mija właśnie piętnasty rok mojego życia w Holandii. To taka trochę kryształowa rocznica, ale chyba odpowiednia na tego typu przemyślenia.
Emigracja, taka z własnej woli, przechodzi różne etapy.
Początek zawsze jest najlepszy. Człowiek czuje się prawie jak Indiana Jones odkrywając tajemnice nowego miejsca. Jednak ekscytacja szybko mija, gdy otoczenie uświadamia nam "bylejakość" naszego pochodzenia. Trudno jest pojąć, dlaczego ludzie patrzą na nas z góry i oceniają, kim jesteśmy tylko na podstawie naszego akcentu.
Kolejny etap emigracyjnego życia jest jeszcze gorszy. Odkrywa się, że w Polsce też już przyklejano nam etykietki. Oficjalnie staje się emigrantem wszędzie, z tym bolesnym poczuciem, że nigdzie nie jest się u siebie. Wciąż powtarzające się pytania, jak jest u was? "U was" tak naprawdę nie istnieje, a wszędzie jest nie "u nas". Nagle odchodzą przyjaciele i to nie na chwilę a na zawsze... do teraz, w każdym razie. Zrozumiałam ich dopiero, gdy ja też odeszłam
Najgorszą chwilą i może równocześnie tą otwierającą oczy, jest moment, gdy przekonujemy się, że dla Polskiej emigracji najgorsi jesteśmy właśnie my. Rozmowy z rodakami, opowieści o wykorzystywaniu, o kradzieżach i o złośliwościach w pracy. To właśnie historie, dotyczące złego traktowania Polaków przez Polaków były najsmutniejsze.
Ta chwila dla emigranta jest najważniejsza, można płakać na całego, ale tylko oczy nam będą wysychać, lub można iść w zupełnie innym kierunku.
Kolejny etap wybieramy sami.
Wybrałam sama. Dlaczego? Czy ludzie zaczęli mnie inaczej traktować? Nie, co gorsza nadal popełniam błędy gramatyczne i mówię z tym akcentem. To dobrze, bo to jestem ja. Już wiem, że świata nie zmienię, ale zmieni się wszystko, gdy ja inaczej spojrzę na świat. Wreszcie to pojęłam.
Czasami różni nas tylko język i to jest niewiele,
czasami różni pogląd na jutro i to już jest wszystko.
Wtedy zrozumiałam, nie ma podziału na narodowości, ludzie sami się dzielą na dobrych i złych, na uczciwych i oszustów, na skrytych i emocjonalnych. To wszystko zależy od człowieka, nie od granic, między którymi przyszedł na świat.
Przestałam się przejmować i zrozumiałam, że tak łatwo jest obwiniać za każde niepowodzenie nietolerancję i poczucie wyobcowania. Przyszło mi żyć w kraju bez poziomek i wiśni, i jeszcze jagód barwiących atramentowo. To co ważne można zgubić w każdym kraju lub właśnie dbać o to pod każdym niebem.
Wystarczy raz tylko włożyć uczucie w słowa "dzień dobry" i "dobranoc" a wszystko wokół zacznie się zmieniać. Szpaki przysiadające na dachu przecież są tak bardzo nie narodowe i zawsze swojskie. Pies tak samo macha ogonem a kot miauczy nad miseczką mleka. Przestałam bać się czuć u siebie. Codzienność staje się swojska i już nawet dźwięczne "g" nie jest tak obce.
Czy idziemy na łatwiznę, a może każdego dnia pokazujemy naszą siłę szukając swego miejsca i nawet czasem je znajdujemy a potem nawet czujemy zadowolenie. Dzieci dorastają a ja kupuję zeszyty, piórniki i gumki. Świat się zawęża a może właśnie otwiera. Niepowodzenia są tylko niepowodzeniami i tylko nimi, bez podtekstów.
Czasem spotykam się z moją tęsknotą w zapachu chleba, malin i kwitnących lip. Tylko w święta tak bardzo brak wszystkiego "po naszemu" i rozmów przy kawie bez tłumacza w głowie a potem już się na to nie zwraca uwagi. Ważne jest tylko by nie zapomnieć polskich słów szeptanych wieczorem dzieciom na dobranoc. Nikt przecież nie może mieć mocy wpływania na to jak się czujemy, jak siebie postrzegamy.
wpis pochodzi z blogu pisarki Agnieszki Steur - http://steuraj.blogspot.nl/
W grudniu 2017 roku ukazał się III tom opowiadań Agnieszki Steur "Wojna w Jangblizji. We wnętrzu", to kolejne spotkanie z niezwykłymi istotami z Jangblizji