Z gipsem na nodze przez Amsterdam
„Jeśli masz porządną teściową, to nie potrzebujesz już żadnych wrogów” głosi holenderskie powiedzenie. Nie wiem, na ile należy się z nim zgadzać, nie mniej jednak obecnej teściowej wolę nie testować. Kiedy tylko zaprasza na obiad, to gips, nie gips, trzeba się stawić.
Jako przedstawiciel ludu pracującego nie szarpię się na taksówkę, przecież dojadę tramwajem, co nie. Co z tego, że się muszę przesiadać, chyba jakoś radę dam.
Lekarz zabronił obciążać nogę jeszcze przez półtora tygodnia, do teściowej wybieram się zatem o kulach. Idzie to trochę opornie, wiadomo, upał a do tego moje bicepsy komara. Ostatecznie jednak docieram do przystanku.
Pan motorniczy uśmiecha się do mnie radośnie, jakby nic bardziej go nie ucieszyło w tym dniu, niż widok mojego gipsu w lamparcie cętki.
Czeka, aż przesunę OV kartą po czytniku i wygodnie się rozsiądę. Potem zagaduje przez całą drogę, co to się stało i na jak długo gips. W końcu doradza, gdzie najlepiej się przesiąść, macha na pożegnanie i odjeżdża.
Na wizytę docieram przed czasem i całkowicie bez stresu. Ten dopiero dopada mnie na schodach, wiadomo, amsterdamskie pięterka… Ostatecznie „wciągam się” po poręczach pod same drzwi, na coś się te komarze bicepsy w końcu ma.
Droga powrotna upływa w równie przyjemnej atmosferze, tyle tylko, że już pod domem łapie mnie deszcz. W mieszkaniu robię szybki rachunek sumienia, co też czeka mnie w pracy w poniedziałek. Bo, drogi Czytelniku, złamanie kostki nie oznacza dla mojego szefa zwolnienia chorobowego. Ledwo zdołałam wrócić ze szpitala, a pod drzwiami czekał już na mnie kurier ze służbowym laptopem. Od czterech tygodni pracuję full time… Z małą przerwą na operację, kiedy to szef wspaniałomyślne uwzględnił opcję ziektevrlof*.
Reasumując, posiadanie gipsu na nodze nie jest aż tak straszne, jakby się mogło wydawać i byłoby całkiem przyjemne, gdyby nie nawracające pytanie: czy to się na pewno dobrze zrośnie…? I będzie działać? Przekonamy się już za trzy tygodnie.
gietat
*zwolnienie chorobowe.