Hotel pracowniczy: "Za kąpiel chłopak zapłacił 500 euro kary."
Jak Polka radzi sobie w Holandii? Jak to z reguły wygląda u wszystkich na początku? Zapada decyzja - jadę do Holandii. Znajduje się agencja pracy, która chce nas zatrudnić. Stajemy na holenderskiej ziemi. A co zdarza się później?
U mnie zdarzało się różnie.
Oto jedna z historii:
Wywalili mnie z pracy. Za pyskowanie, bo nie chciałam być niewolnikiem.
"Dzwonię do mamy:
- Nie mam pracy. Przyjadę na dłużej. Nacieszysz się mną.
Nie nacieszyła, bo w środę po nocy spędzonej w busie odpoczywałam. Od czwartku zaczęłam wysyłać CV. W czwartek dostałam pracę. Piątek pakowanie. W sobotę znów ruszyłam na zachód Europy.
Trafiłam do kolejnej agencji pracy. Ciekawe, kiedy z tej wylecę?
Podpisanie umowy w holenderskim biurze.
Jadę na mieszkanie firmowe. I co się okazuje? Trafiam na hotel pracowniczy a to najgorsza z możliwych opcji.
Ja kocham przygody. Ja rozumiem, że im bardziej dziwnie tym więcej się dzieje, że potem mogę to na blogu opisać, ale HOTEL PRACOWNICZY?!
Wchodzę do pokoju. Widzę długi przesmyk, na szerokość 1,5 metra. Na końcu okno i telewizor. I moje dwie nowe współlokatorki.
Przesmyk ledwo zmieścił mnie, moją walizkę i plecak na szerokość.
Jedna ze ścian zahuczała. Od uderzenia walizką zadrżała.
Witamy w świecie ścianek działowych (chyba tekturowych).
Masakra. Żeby stworzyć złudne wrażenie intymności, długi i wąski pokój podzielono ścianką działową najgorszej jakości. W jednej kartonowej dziurze było jedno trzeszczące łóżko piętrowe, w drugiej dziurze – drugie. To co miało okno i telewizor to była prowizorka salonu. Przy samym wejściu do pokoju była łazienka.
W pokojach był kategoryczny zakaz palenia.
Czujniki dymu miały „przyłapywać” tych, którzy się nie stosują.
A co z tymi, którzy nie palą ale w jakiś inny sposób są w stanie rozruszać czujnik?
Jeden z mieszkańców hotelu pracował w chłodni. Po całym dniu pracy chciał się rozgrzać pod goooooorącym prysznicem. Ma prawo? Ma. Tak długo siedział w zalanej wrzątkiem łazience, że sauna z tego powstała. Otworzył drzwi dzielące łazienkę z pokojem – czujnik nie dał rady. Nie ogarnął takiej ilości pary i zawył. Czujnik zareagował na wysoką temperaturę. Kilkanaście minut później wparowała na hotel straż pożarna. Za kąpiel chłopak zapłacił 500 euro kary.
Hotel pracowniczy był ponad moje siły.
autorka tekstu prowadzi popularnego bloga: www.producentkapasji.blog.pl
kilka lat temu ukazała się jej książka „Życie pechowej emigrantki”
100 osób i dwie pralki, usytuowane tuż koło drzwi wyjściowych z budynku.
Jeśli ktoś coś prał i nie zjawił się na czas, by wyciągnąć galotki z bębna mógł je z powodzeniem szukać na parkingu. Zawsze pojawiał się ktoś kolejny, kto aby zapakować pralkę swoimi skarpeciorami, musiał z obrzydzeniem wyciągnąć znajdującą się tam zawartość. Uprane, ponoć czyste rzeczy lądowały na pralce do ewentualnego zabrania lub rozwiania przez wiatr – marzec, przeciągi, wiecie o co chodzi. W ŻYCIU NIE ZROBIŁABYM W TEJ PRALCE PRANIA!
Myślałam, że hardcore mam za sobą. Zapachu trawy, nie tej świeżo skoszonej, międzynarodowych ekip przemieszczających się z pokoju do pokoju (Węgrzy idą do Rumunów, Polacy do Czechów, Czechów nie ma bo są u innych Węgrów i cały wieczór spływał mi między innymi na otwieraniu drzwi i informowaniu, że takiego i takiego, lub takiej tu, w moim pokoju, nie ma).
Wytrzymałam tam 5 dni. Ciągłe imprezy za ścianą. Jedna współlokatorka mi jęczy, bo życie ją przygniata. Druga współlokatorka mi jęczy bo dla odmiany życie ją przygniata. Może ktoś zapyta się tak dla odmiany, czy aby coś mi życiowo nie dolega?
5 dni pracowałam w zakładach komputerowych znanej firmy.
Fajna praca, łazisz po hali ze skanerem i wprowadzasz towary elektroniczne do systemu. Jedyne, co musisz ogarnąć to rozmowę po angielsku z szefem, hasła i ścieżki dostępu do pewnych opcji na skanerze – praca jak marzenie.
Marzeniem nie były godziny. 25-30 godzin w tygodniu – to dla mnie nie praca. To wakacje. Gdy zadzwoniła do mnie następna agencja pracy, nie zastanawiałam się długo. W kolejną sobotę po wprowadzeniu się na hotel miałam już wyprowadzkę.
W sobotę jadę w okolice Roosendaalu. Dojeżdżam na miejsce. Nawigacja każe skręcać w prawo. Patrzę w prawo i nie dowierzam. To jakaś pomyłka. Mijam wskazane przez GPS miejsce. Nawracam. W tym samym miejscu sprzęcior każe skręcić w lewo. Logiczne, jadę w przeciwnym kierunku. Aleeeee czy naprawdę to jest TU?!
Odechciało mi się wszystkiego. Minęłam najpierw ułożony przy drodze pojemnik na zdechłe świnie. Ekipa od utylizacji zwierząt raz na jakiś czas, albo po zgłoszeniu, że takową świnię trzeba zabrać, pojawia się przy pojemniku, podnosi klapę i heja Świnia – jedziesz z nami.
Wjeżdżam na podwórko.
Płakać mi się chce ale ciekawość każe sprawdzić, co jeszcze się zdarzy?
Dojeżdżam pod sam dom, albo to co dom udaje. Obok tego niby domu budynki gospodarcze ze świniakami.
Silos – chyba na żarcie dla nich. Jakiś zaczęty ale nie skończony w budowie drugi dom. Stawik, sadzawka, bajoro, bagno? Tak bagno. Kilka kotów. I przez okno widzę tych, z którymi mam tu mieszkać.
Była sobota popołudnie. Część była jeszcze wczorajsza. Część już dzisiejsza bo wcześnie zaczęła imprezę.
Pytam o mój pokój. Mam do wyboru kilka pokoi pod warunkiem, że to będzie pokój numer 1. A gdzie pokój numer jeden? Jako jedyny na samym dole.
Wchodzę do środka. Strasznie śmierdzi.
„Jaki hotel był super – może tam wrócę?” – zaczynam kombinować i szukać sposobu na ucieczkę. Za plecami słyszę:
- Szambo wybiło. Niestety tuż pod Twoim oknem.
„Dam radę” – powtarzam w kółko.
Nikt mi nie kazał tam zostać. Mogłam zmykać. Ale zostałam. Pokój był przy samych schodach na górę, gdzie była reszta pokojów. Nie dość, że koło schodów to jeszcze obok kuchni i obok salonu. Nic dziwnego, że nikt nie chciał w nim mieszkać.
Stopery w uszach pozwalały mi zasnąć. W niedzielę „zaznajamiałam się” z holenderską wsią.
Od poniedziałku zaczęłam pracę.
Na świniarni grilla robiło się nie wtedy, gdy była ładna pogoda, tylko wtedy gdy nie waliło świniami. Byłam tam miesiąc.
Po tygodniu zrezygnowałam z transportu firmowym autem. Wolałam jeździć rowerem.
Jak zdobyłam rower, jak przejechałam 90 km na rowerze a potem musiałam „kurować” rozdygotane ciało od przetrenowania: na moim blogu."