ndz., 25/03/2012 - 21:32

Kto zbija kapitał na stronie szkalującej Polaków? – część druga

Holenderscy politycy - Tutaj można  powiedzieć wręcz o sporych wstrząsach, a nawet o małym trzęsieniu ziemi. Po pierwsze premier Rutte nie skrytykował pomysłu Wildersa, za co posypała się na niego ostra krytyka ze strony prasy, intelektualistów, Brukseli, ambasadorów państw Europy Środkowej i Wschodniej, a nawet prominentnych działaczy własnej partii.

Rutte liczył, że sprawa szybko wygaśnie, ale się przeliczył. Cena nie drażnienia Wildersa okazała się nagle bardzo wysoka – autorytet Ruttego jako premiera, zarówno w kraju jak i w Europie, spadł. Rutte boi się Wildersa, Rutte gotów jest za wsparcie tego populisty płacić najwyższą cenę: cenę własnych, liberalnych, wolnościowych ideałów.
Jeszcze chyba nigdy słowa „Polen”, „Pool”, „Poolse” tak często nie padały w holenderskich dyskusjach politycznych. Podobnie jak w przypadku zwyczajnych Holendrów, również u pozostałych holenderskich polityków, na co dzień ostro walczących z Wildersem, zadziałał ten sam, korzystny dla nas mechanizm: ‘Wilders atakuje Polaków? No to my ich bronimy!’.

Prawdziwą kulminacją zamieszania w holenderskiej polityce, jakie wywołał antypolski portal Wildersa, było odejście z jego partii prominentnego posła Hero Brinkmana. Brinkman miał tysiąc innych powodów do odejścia, ale jedną z bezpośrednich, najświeższych „różnic zdań” między nim a Wildersem – różnicy, która w końcu przekonała go do opuszczenia PVV – była właśnie inicjatywa ‘portalu skarg na imigrantów’. Według bardziej umiarkowanego Brinkmana był to niemądry, za daleko posunięty pomysł.

Odejście jednego posła z jakiejś tam partii normalnie nie byłoby wielkim newsem, ale w tym przypadku było inaczej. Z prostego powodu. Rząd Marka Rutte, dzięki wsparciu dotąd 24-osobowego klubu PVV miał w parlamencie, minimalną bo minimalną, ale jednak większość: 76 głosów w 150-osobowej izbie. Teraz, gdy PVV zostało uszczuplone o Brinkmana, rząd Ruttego wsparty PVV ma dokładnie 75 głosów. Czyli połowę. Nie większość. Nawet jeśli Brinkman zapowiedział, że nadal będzie wspierać obecny rząd, to sytuacja premiera mocno się skomplikowała. I całego rządu. A co jeśli Brinkman zażąda czegoś w zamian, albo się rozmyśli i przejdzie do opozycji?

Mówiąc nieco skrótowo, można zaryzykować stwierdzenie: przez Polaków o mało co nie upadł holenderski rząd! To przecież różnica zdań wokół portalu skłoniła (oficjalnie) Brinkmana do odejścia, co pozbawiło rząd arytmetycznej większości. Kto by pomyślał, że my, Polacy, mamy taki wielki wpływ na holenderską politykę.
Całe to zamieszanie jest przy okazji kolejnych strzałem w stopę Wildersa. Przez swoją inicjatywę stracił kluczowego posła, przez co jego polityczna siła drastycznie zmalała. Wsparcie PVV nie daje już większości rządowi. Wilders nie będzie już mógł tak łatwo „terroryzować” premiera Rutte.

Jak widać, bilans Wildersa w tej kwestii jest dwuznaczny. Z jednej strony, zwłaszcza po otwarciu strony, poparcie dla niego o parę punktów wzrosło. Wilders, nieco uśpiony w ostatnich  miesiącach, znów się przypomniał swojemu twardemu, antyimigracyjnemu elektoratowi i został za to nagrodzony. Z drugiej strony zapłacił za to dużą cenę. Stracił Brinkmana, jego partia nie daje już większości rządowi. Niektórzy komentatorzy widzą w tym wydarzeniu kluczowy moment w karierze Wildersa. Dotąd jego polityczna siła tylko rosła, z wyborów na wybory jego klub się rozrastał, zdobywał coraz większą władzę i wpływy. W chwili, gdy po otwarciu portalu Rutte bał się go skrytykować, Wilders osiągnął szczyt swej władzy: proszę, nawet premier się mnie boi, mogę wszystko! – mógł myśleć. Ale odejście Brinkmana kilka tygodni później – częściowo w ramach protestu przeciwko portalowi skarg na imigrantów – to pierwszy poważny cios w dotąd świetnie rozwijającej się karierze Wildersa. Teraz zaczyna tracić wpływy. Klub się kurczy. W partii wrze. Dla Ruttego nie jest już tak atrakcyjny. W Europie mają go za wariata. A i słupki przestały rosnąć.
Czyżby przez Polaków również kariera Wildersa się załamała? Pomarzyć można, ale coś jest na rzeczy: Wilders w ostatnich dniach minę miał nietęgą.  

Polscy politycy – z przykrością trzeba stwierdzić, że los 200 czy 300 tysięcy Polaków w Holandii bardziej interesuje holenderskie władze niż polskie. Jak już pisaliśmy, portal skarg Wildersa wywołał wielkie zamieszania w polityce holenderskiej i europejskiej. A w polskiej? Poza listem ambasadora i zdawkowymi oświadczeniami MSZ, niewiele się działo. Z jednej strony można powiedzieć: ok, to dobrze, że Tusk czy Sikorski nie poszli tą drogą, co niektóre polskie media, które najchętniej bojkotowałyby wszystko, co holenderskie, i z radością rozpoczęłyby trzecią wojnę światową, zrodzoną z powodu „obrazy honoru polskiego na ziemi holenderskiej”. Dobrze, że polskie władze nie dały się zwariować i nie zaczęły z armaty strzelać do wróbla. Ale pomiędzy mocno milczącym i powściągliwym zachowaniem polskich władz, a przesadną histerią niektórych polskich mediów, rozciąga się wiele innych możliwości. Obrażać się i podgrzewać atmosferę – nie, to byłoby niemądre, Wilders by się tylko cieszył. Ale milczeć i udawać, że nic się nie stało – to również z lekka nie fair wobec 200-300 tysięcy rodaków, którzy jednak liczyli na wyraźniejszą reakcję polskich władz. Dobry przykład dał Parlament Europejski: głośno przypominać o podstawowych europejskich wartościach (tolerancja, zakaz dyskryminacji, otwarte granice), wyraźnie pokazać swe zdziwienie brakiem reakcji premiera Rutte i zapowiedź dokładniejszego przyjrzenia się sytuacji imigrantów w Holandii. Tylko tyle i aż tyle.  Żadnych bojkotów czy zrywania kontaktów, ale solidne pogrożenie palcem i wyraźny sygnał: widzimy co się u was dzieje, niepokoi nas to i będziemy mieć was na oku.
Polski rząd tak mocnego, ale jednocześnie wyważonego, sygnału nie wysłał.

Pohukiwania europosła Saryusza-Wolskiego (który sam uległ modzie na bojkotowanie holenderskich produktów), czy pikieta w Hadze, zorganizowania przez dotychczas nikomu nieznanego posła z okolic Opola, Adama Kępińskiego – warto zapamiętać to nazwisko – to bardziej folklor polityczny, a nie poważne podejście do sprawy. Kilkudziesięcioosobowa manifestacja pełna skaczących Polaków („Kto nie skacze, jest z Wildersem!”) z szalikami drużyny Palikota i z flagami biało-czerwonymi w ręku, odbyła się 20 marca przed budynkiem niderlandzkiego parlamentu. Co zmieniła? Nic. Kuriozalny zbieg okoliczności sprawił, że akurat tego samego dnia poseł Brinkman z hukiem opuścił partię Wildersa. Ten news o wiele mocniej przebił się w niderlandzkich mediach i, można zaryzykować stwierdzenie, miał też o wiele większe znaczenie dla „sprawy polskiej” w Holandii. Zamiast się wygłupiać na haskim placu, o wiele sensowniejsze byłoby szukanie kontaktów z zasiadającymi w parlamencie posłami. Partii przyjaźniej nastawionych do imigrantów w Holandii nie brakuje, zamiast walczyć na ulicach z Wildersem, sensowniej byłoby współpracować z gotowymi do uczciwej debaty na temat imigracji lewicowymi czy liberalnymi ugrupowaniami. Dla sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że haska pikieta zakończyła się przekazaniem wpływowemu posłowi lewicowej PvdA petycji. Inna sprawa to pytanie, na ile obdarowany przez skaczących pomarańczowych demonstrantów poseł Timmermans potraktuje ją poważnie. Ale liczy się sam gest.

 

Naszym zdaniem - Patrząc na holenderskie i polskie, medialne i polityczne, reakcje na inicjatywę Wildersa nasuwają się dwa wnioski, pozytywny i negatywny. Pozytywny jest taki, że dzięki kuriozalnej, dyskryminującej stronie Wildersa temat „Polacy w Holandii” został zauważony. To dobrze. Wniosek mniej wesoły jest zaś taki, że najmocniej kwestią tą zainteresowali się ci, którzy  w niewielkim stopniu mogą się przyczynić do rozwiązania problematyki imigracyjnej. W Polsce na inicjatywę PVV najostrzej zareagowały media, które uderzyły w nacjonalistyczne tony i jedynie nakręciły emocje („W Holandii biją Polaków, już w życiu nie kupię Heinekena!”). Zaś strona rządowa ograniczyła się do zdawkowych, defensywnych reakcji i szybko zapomniała o sprawie.

To błąd. Nie dlatego, że rząd powinien się obrazić i iść na wojnę z Holandią. To byłoby głupie. Ale rząd powinien pamiętać, że 200-300 tysięcy Polaków, mieszkających w Holandii, zasługuje na uwagę. I to nie taką, jaką poświęciły im polskie media. Tysiące Polaków, mieszkających w Holandii w fatalnych warunkach, w czwórkę lub w szóstkę w pokoju, pracujących poniżej płacy minimalnej, oszukiwanych na czynszu i kosztach dojazdu, wykonujących najtrudniejsze i najmniej wdzięczne prace, tysiące Polaków, na los których – często nieludzki los – przymyka oko zarówno holenderski rząd („To Polacy, nie Holendrzy!”), jak i polski rząd („Oni mieszkają w Holandii, nie w Polsce!”), owe tysiące Polaków, wstających dzień w dzień o czwartej rano, by na szóstą dotrzeć rowerem do szklarni, gdzie za 5 czy 6 euro na godzinę będą pracować do wieczora, po czym wrócą do rozpadającego się bungalow, gdzie za miejsce w pięcioosobowym pokoju płacą 100 euro tygodniowo, ci Polacy nie myślą z rana o Wildersie, o Parlamencie Europejskim, o Rutte, o komunikatach MSZ, o listach polskiego ambasadora, o protestach Ruchu Palikota w Hadze.

Problemem tysięcy polskich imigrantów w Holandii nie jest poczucie bycia dyskryminowanym – na luksus takich rozważań pozwolić sobie mogą jedynie ci, którzy na tyle znają niderlandzki, by śledzić niderlandzkie media i mają na tyle przyzwoitą pracę, że nie wracają wieczorem skonani do ciasnego, dzielonego z innymi robotnikami, pokoju – problemem tych imigrantów jest to, że nikt nie zajmuje się ich REALNYMI problemami: nieuczciwymi agencjami pracy, zawyżonymi czynszami, łamaniem przepisów dotyczących płacy minimalnej, fatalnym zakwaterowaniem, brakiem ubezpieczeń zdrowotnych, itp.
To dobrze, że trwające od miesiąca zamieszanie wokół portalu Wildersa, zwróciło oczy opinii publicznej – w Polsce i w Europie – na los tysięcy imigrantów zarobkowych. To źle, że cała ta uwaga skupiła się jedynie na czubku góry lodowej –  prostackiej stronce PVV – a nie na istocie problemu.
Właśnie na tym polu można mieć największe pretensje do polskich władz. To skandaliczne, że w ostatnich latach to holenderscy politycy i urzędnicy intensywniej zajmowali się zjawiskiem polskiej imigracji w Holandii niż polskie władze. To skandaliczne, że kiedy holenderscy politycy i urzędnicy przynajmniej zaczęli się zastanawiać, jak rozwiązać główne problemy związane z nową imigracją, polskie władze nie włączały się zauważalnie w tę dyskusję. To skandaliczne, że kiedy holenderskie urzędy produkowały kolejne grube raporty na temat nowej imigracji, a holenderscy ministrowie zaczęli prezentować nowe plany, związane z nieprawidłowościami dotyczącymi np. działania agencji pracy, w Polsce nikogo to specjalnie nie interesowało. 

Wezwać do bojkotu sera z Goudy, pobiegać z szalikiem Ruchu Palikota po placu w Hadze, patetycznie deklarować „W Holandii czuję się dyskryminowany”, robić sobie jaja z fryzury Wildersa – to potrafimy. Ale wymusić na własnym rządzie, by zwrócił uwagę na problemy 200 czy 300 tysięcy obywateli RP, mieszkających i pracujących w Holandii, to już nas nie grzeje: dla mediów nudny temat, dla polskich władz za dużo roboty.
Zamieszanie wokół strony Wildersa jeszcze raz pokazało, że uwielbiamy tematy zastępcze i uderzanie w wysokie tony (Skandal! Afera! Biją nas Holendrzy! Jacy Holendrzy: naziści!). Brutalna rzeczywistość jest jednak taka, że rozwiązanie realnych problemów tego świata – takich jak wyzysk czy łamanie praw pracowniczych w przypadku imigrantów zarobkowych – wymaga ciężkiej, żmudnej, mało efektownej pracy.

Dobrze, że dzięki „aferze Wildersa” w Polsce już wiedzą, że w Holandii pracuje wielu Polaków. Tyle, co zrobić, żeby polska opinia społeczna oraz polskie władze zrozumiały, że istotą problemów Polaków w Holandii nie są jakieś mityczne prześladowania czy daleko posunięta dyskryminacja, ale tysiące działających bezkarnie nieuczciwych agencji pracy, bogacących się na polskich robotnikach?

Czy dopiero jeśli Wilders znów wyskoczy z jakimś jeszcze durniejszym pomysłem, ktoś w Polsce wreszcie zainteresuje się tymi tysiącami rodakami za granicą i ich realnymi problemami?
Może zamiast czekać na Wildersa, któreś z polskich ministerstw – spraw zagranicznych, pracy, polityki społecznej, sprawiedliwości – przyjrzy się dokładniej zjawisku polskiej imigracji w Holandii i przygotuje, we współpracy z holenderskimi władzami, plan poprawy obecnej sytuacji? Do diabła, prawie 300 tysięcy ludzi zniknęło nagle z Polski i znalazło się w malutkim kraiku ponad tysiąc kilometrów dalej: czy polskie władze nie powinny być zainteresowane, jakie to ma dla Polski demograficzne, prawne czy  finansowe konsekwencje? Ba, również konsekwencje psychologiczne i rodzinne: falę rozwodów na Opolszczyźnie niektórzy tłumaczą właśnie „cygańskim” życiem wielu mieszkańców tego regionu, regularnie wyjeżdżającymi za chlebem na Zachód.

Prawdziwych tematów, na które można dyskutować i prawdziwych problemów, które trzeba rozwiązać jest masa.  Oby dyskusja wokół portalu Wildersa była jedynie początkiem debaty o tych właśnie realnych, namacalnych problemach. Dyskusji która będzie się toczyć zarówno w Holandii jak i w Polsce. Nie tylko w mediach, w histerycznej formie, ale i pomiędzy rządami, samorządami, oraz zajmującymi się imigracją organizacjami z Holandii i Polski. Jeśli tak się nie stanie, to straciliśmy miesiąc na kolejny temat zastępczy, na kolejną „straszną aferę”, o której za pół roku nikt nie będzie pamiętać.
A prawdziwe problemy pozostaną.

 (część pierwsza artykułu - http://mojaholandia.nl/artykul/kto-zbija-kapital-na-stronie-szkalujacej-polakow)