Historia prowincji Flevoland. Mieszka tam kilkanaście tysięcy Polaków.
Wyobraźmy sobie, że władze Polski uznały, że kraj jest za mały i trzeba osuszyć trochę Morza Bałtyckiego. I stworzyć nowe województwo. Brzmi jak scenariusz kiepskiego filmu science-fiction. W Holandii to rzeczywistość.
Kto spojrzy na mapę Holandii sprzed 60 lat i porówna ją z dzisiejszą od razu zauważy, że coś tu nie gra. Niebieska „plama” w centralnej części kraju była niegdyś dużo większa niż obecnie. Czyżby morze się cofnęło? Nie, cudów nie ma. Nie na darmo stare niderlandzkie porzekadło mówi: Pan Bóg stworzył ziemię, a Holendrzy stworzyli Holandię.
Prowincja Flevoland, bo to ona wyłoniła się na terenach wyrwanych morzu, stworzona została dzięki olbrzymiemu nakładowi sił i środków. I to zupełnie niedawno. Niewiele jest państw, które nie z powodu wojen czy politycznych decyzji o przesunięciu granic, ale zwyczajnie dzięki radykalnym zmianom środowiska naturalnego powiększyły się nagle o nową prowincję czy województwo. I to nie wieki temu, ale kilkadziesiąt lat temu.
Holandia jest jednym z takich państw. A wszystko dzięki Flevoland, nowej prowincji na osuszonych terenach dawnej zatoki Morza Północnego. Dawnej, bo po tym jak Holendrzy odcięli ją w 1932 roku od morza olbrzymią tamą Afsluitdijk, zatoka Zuiderzee zmieniła się w jezioro IJsselmeer. Tak, Holendrzy to taki naród, że jeśli uznają, że im się to opłaca to z zatoki są w stanie zrobić jezioro.
Budowa Afsluitdijk była pierwszym poważnym krokiem w realizacji jeszcze ambitniejszego planu. Tereny odcięte od morza, a zatem nowiusieńkie jezioro IJsselmeer, miało zostać prawie w całości osuszone. To dopiero nazywa się pomysłowość: z zatoki zrobić jezioro, a z jeziora ląd.
Na pierwszy ogień poszła północnowschodnia część IJsselmeer, gdzie jeszcze przed drugą wojną światową pojawiły się poldery (czyli osuszone, leżące poniżej poziomu morza, tereny). Tak powstał Noordoostpolder, pierwsza część przyszłej prowincji Flevoland. Brzmi to kuriozalnie, ale około roku 1939 mieszkańcy wyspy Urk stali się nagle mieszkańcami gminy Urk, leżącej na stałym lądzie. Do brzegów zamieszkiwanej przez rybaków i skrajnie konserwatywnych i tradycjonalistycznych protestantów wyspy „przyszedł” bowiem Noordoostpolder i ją wchłonął.
W Zeewolde Polacy stanowią 5% mieszkańców - największy procent wśród wszystkich gmin Niderlandów. Również w Almere gdzie mieszka 250 tysięcy ludzi, Polacy stanowią sporo grupę wśród mieszkańców, w stolicy Flevoland Lelystad Polonia jest nieco mniej liczna.
Urk to zresztą osobna historia. Dla obcokrajowców, myślących o Holandii jako o bezbożnym, nowoczesnym, liberalnym kraju, wizyta na tej byłej wyspie może być szokiem. Do dziś wielu uważa Urk za najbardziej religijną gminę w Holandii. Mieszkańcy miasteczka nadal w dużej mierze zajmują się rybołówstwem i stanowią bardzo zamkniętą społeczność. Żenią się głównie między sobą, bardzo niechętnie opuszczają swą ukochaną małą ojczyznę i posługują się własnym dialektem. Kto lubi skanseny i nie lubi płacić za wstęp, ten powinien wybrać się do Urk.
Po drugiej wojnie światowej osuszanie znów ruszyło pełną parą. W 1957 roku gotowy był polder Oostelijk Flevoland, a w 1968 roku Zuidelijk Flevoland. Tereny już były, teraz tylko szybko zbudować miasta i wioski oraz sprowadzić na dziewiczy teren osadników, którzy z Flevoland uczynią tętniącą życiem prowincję – myślały holenderskie władze.
Rzeczywistość, jak zawsze, okazała się bardziej skomplikowana.
Dobrym przykładem niepełnego sukcesu (porażki?), jakim okazał się projekt Flevoland jest stolica prowincji. Lelystad miało być miastem-cudem, symbolem holenderskiego zwycięstwa nad wodnym żywiołem, miejscem, w którym każdy chciałby mieszkać. Duże domy, szerokie ulice, wiele zieleni – to miało przyciągnąć rodziny z dziećmi i młodych idealistów, chcących rozpocząć nowe, lepsze życie w kompletnie nowym, idealnym mieście. Po to właśnie stworzono
Flevoland: by tłoczący się w ciasnym Amsterdamie i okolicach Holendrzy przenieść się mogli do pełnych dużych domów i zieleni Lelystad czy Almere.
Szybko okazało się, że Holendrzy wolą jednak mieszkać w starych miastach, uformowanych przez setki lat historii, a nie w sztucznych tworach stworzonych przez pragmatycznych planistów. Świetnie opisał to w swej dziennikarskiej, częściowo autobiograficznej książce Lelystad Joris Van Casteren (http://pisarzemowia.nl/2013/03/09/joris-van-casteren/), jeden z najbardziej utalentowanych obecnie holenderskich twórców literatury faktu.
Młodzi idealiści, tacy jak rodzice van Casterena, którzy zdecydowali się na przeprowadzkę do taniego Lelystad, musieli zrewidować swe naiwne wyobrażenia. Miasto, w którym wszystko było sztuczne, zaplanowane, pozbawionego historii i spontaniczności, wpychało mieszkańców w depresję, frustrację i znudzenie.
Przestępczość rosła, a ilość rozwodów była w Lelystad rekordowa. Rodzice van Casterena również się rozwiedli – jego mama odkryła, że jest lesbijką i zamieszkała z poznaną w klubie damskiej koszykówki partnerką. Ojciec pisarza, idealistyczny nauczyciel chcący bezstresowo uczyć rozwydrzonych nastolatków, poniósł totalną porażkę: w trakcie jego lekcji w klasie bez przerwy fruwały krzesła.
dalsza część artykułu: "Prowincja Flevoland" 2
"ziemie odzyskane"