śr., 25/11/2020 - 07:56

Do jakiej grupy Polaków w Holandii Ty należysz?

Przeczytałam na Waszej stronie list od czytelnika (link pod tekstem red.) o „Polakach w Holandii”.

Ciekawy, ale moim zdaniem autor popełnia jeden wielki błąd. Mianowicie: czegoś takiego jak „Polacy w Holandii” nie ma.

Mieszkam już trochę w Holandii i robiłam tu różne rzeczy: pracowałam w szklarni, studiowałam na uniwersytecie, wykonywałam pracę biurową, w polskich i holenderskich firmach. Przez wszystkie te lata utrzymywałam i utrzymuję kontakt z wieloma rodakami, osobami z różnym wykształceniem, w różnym wieku i różną sytuacją materialną i życiową. I nauczyło mnie to jednego: Polacy w Holandii są bardzo, bardzo różni. Mieszka nas tu dużo mniej niż w Polsce, ale czasem mam wrażenie, że różnice pomiędzy poszczególnymi grupami Polaków są w Holandii o wiele większe niż w naszej ojczyźnie.

Według mnie Polaków w Holandii można podzielić na kilka grup. Piszę to trochę z przymrużeniem oka, więc nie traktujcie tego baaaaardzo poważnie, ale moim zdaniem warto dokonać takiego – lub innego podziału – żeby sobie uświadomić jak różni jesteśmy. 

A do której z tych grup należysz Ty?

„Stara Polonia”. Czyli ludzie, którzy są potomkami polskich żołnierzy wyzwalających Holandię oraz ludzie którzy przyjechali do Holandii jeszcze za PRL-u, albo we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Wielu z nich już całkiem się „zholendrzyło” i czasem nie mówią nawet dobrze po polsku; inni działają w jakiś fundacjach czy stowarzyszeniach i przychodzą na wieczorki w ambasadzie i inne wydarzenia kulturalne. Liczebnie to mała grupa, ale dzięki „wsiąknięciu” w tutejsze społeczeństwo są przeważnie dobrymi ambasadorami Polski i dowodem dla Holendrów na to, że Polacy to tacy sami Europejczycy jak Francuzi czy Szwedzi. „Stara Polonia” materialnie jest przeważnie dobrze sytuowana, płynnie (choć z akcentem) mówi po niderlandzku, a z Polską ma luźny związek: czasem odwiedzą rodzinę w Polsce, czasem przeczytają jakąś polską książkę. 

„Polskie żony”. Taka jest prawda: Polek, które wyszły za Holendrów jest o wiele, wiele więcej niż Polaków, którzy mają żony Holenderki. Jakie są tego przyczyny – zostawiam to na boku, bo nie o tym chcę pisać. Fakt jest taki, że w Holandii mieszka wiele Polek, które przyjechały tu „za sercem”. Albo przyjechały tu na studia, do pracy, w odwiedziny i tutaj spotkały swoją drugą (holenderską) połówkę. „Polskie żony”, właśnie ze względu na mężów Holendrów, są dobrze zintegrowane. Cała ich holenderska rodzina to przecież Holendrzy. Jednocześnie utrzymują często intensywne kontakty z Polską: odwiedzają w Polsce rodziców, rodzeństwo i znajomych; wchodzą na polskie strony internetowe, oglądają polską telewizję, próbują przekonać holenderskich mężów i dzieci do polskiego bigosu czy karpia na wigilię. Część małżeństw się rozpada, ale te które są udane, są dobrym przykładem na to, że „polska żona” można się czuć w Holandii jak u siebie w domu i być tu szczęśliwa, ale nie oznacza to zerwania kontaktu z ojczyzną.  

„Studenci i specjaliści”. Przeważnie dwudziesto- i trzydziestokilkuletni Polacy, dobrze wykształceni, władający wyśmienitym angielskim (i często innymi językami), którzy przyjechali do Holandii na studia albo do dobrze płatnej pracy w korporacjach, jako inżynierowie, na uczelniach, w szpitalach itp. Przyjechali na parę miesięcy albo kilka lat, ale często zostają na dłużej, a rzadziej – na stałe. Nie są bardzo mocno przywiązani ani do Polski, ani do Holandii. Trochę obywatele świata: jak pojawi się lepsza oferta pracy czy staż, to bez problemu przeniosą się do Niemiec, Australii czy USA. Obracają się w międzynarodowym środowisku i komunikują po angielsku, więc większość ich znajomych to inni obcokrajowcy, a nie Polacy czy Holendrzy. Wkurzają się, jak Holendrzy robią sobie żarty z „polskich robotników w Holandii”, bo więcej ich łączy z kolegami z pracy z Włoch czy Kanady niż z Polakami pracującymi w holenderskich szklarniach. Czasem nawet unikają rodaków w Holandii, bo czują się trochę „lepsi” albo nie interesują ich takie znajomości. Robią Polsce  dobrą reklamę, bo pokazują, że nie przyjechałyśmy tutaj jedynie do pracy przy tulipanach albo świńskich tuszach.

„Mróweczki” – Polacy, którzy przyjechali do Holandii parę lat temu, często zaraz po otwarciu holenderskiego rynku pracy. Przeszli już wiele etapów emigracyjnego życia: od kursowania pomiędzy Polską a Holandią i pracą dla agencji pracy, przez znalezienie własnego pokoju czy mieszkania, podjęcie decyzji o ściągnięciu reszty rodziny, znalezieniu pierwszej pracy nie przez agencję itp. W Holandii już wiele przeżyli, czasem byli kompletnie załamani, czasem ich rodacy, Holendrzy albo jacyś Turcy mocno oszukali. O trudach układania życia za granicą mogliby opowiadać godzinami, a przygód, wesołych i tragicznych, przeżyli tyle, że starczyłoby na książkę. Nazywam ich mróweczkami, bo tak jak te pracowite i nierzucające się w oczy zwierzątka, są zdeterminowani, robią swoje i powoli osiągają kolejne sukcesiki. Już nie mieszkają w zatłoczonych chatach wynajmowanym przez agencję, już nie pracują 50-60 godzin tygodniowo, już nie pomiata nimi jakiś Władek, Henk czy Ahmed z agencji.

„Mróweczki” mówią coraz lepiej po niderlandzku, odczekały swoje na mieszkanie socjalne albo kupiły mieszkanko na kredyt hipoteczny, mają już w miarę stabilną pracę, często już nie fizyczną, choć nadal bez rewelacji. Do tej kategorii należy też wielu polskich przedsiębiorców. Próbują się dokształcać, zapisują się na jakieś kursy, uczą języka. Chcą zostać w Holandii na stałe, ale w głębi duszy planują, że na emeryturze wrócą na spokojną polską wieś, gdzie z holenderskiej emerytury i oszczędności będzie im się całkiem fajnie żyć. Obecnie mróweczki stanowią dużą część polskiej emigracji w Holandii, dużo większą niż na przykład pięć albo siedem lat temu.   

„Klasa robotnicza”– dla „mróweczek” bycie „klasą robotniczą” było przejściowym etapem. Wielu Polaków w Holandii, z różnych powodów, zatrzymuje się na jednak na poziomie „klasy robotniczej” i nie staje się mróweczkami. Czym wyróżnia się „klasa robotnicza”? Inaczej niż „godzinowcy” nie są całkowicie uzależnieni od agencji pracy, ale inaczej niż „mróweczki” nie mają ambicji wspinania się wyżej po drabinie społecznej. Typowy przedstawiciel polskiej „klasy robotniczej” w Holandii wykonuje pracę fizyczną, np. w magazynie, fabryce, na budowie, ale ponieważ robi to od dawna, ma już większą pewność zatrudnienia i wyższą stawkę niż „godzinowcy”. Czasami mają nawet już stały kontrakt. Przeważnie mieszkają wiele lepiej niż godzinowcy, ale nie myślą o kupnie mieszkania („za mało zarabiam, za wielkie ryzyko, chcę wrócić do Polski”), a o mieszkania socjalne się nie ubiegają, bo np. nie wiedzą, jak to robić. Wynajmują coś tam na wolnym rynku, ale ponieważ drogo, to często jest u nich tłoczno: mąż, żona, a do tego jeszcze brat męża i siostrzenica żony (przyjechała na wakacje sobie dorobić) mieszkają pod jednym dachem; często się przeprowadzają. Coś tam mówią po niderlandzku albo angielsku i raz na rok zamierzają się zacząć uczyć na poważnie, ale nic z tego nie wychodzi. Na to, żeby co najmniej raz na miesiąc jechać autem do Polski, mają jednak czas. Z Polski wracają z tonami kiełbas, szynek, ogórków i „Życiem na gorąco”.

Mróweczki próbują już oglądać holenderską telewizję, chodzą do holenderskich lekarzy i dentystów, a czasem nawet porozmawiają z holenderskim sąsiadem, jeśli ich zagada. „Klasa robotnicza”, choć fizycznie w Holandii, mentalnie nadal jest w Polsce: ogląda tylko polską telewizję, czyta tylko polski Internet, nawet do dentysty i lekarza woli iść w Polsce. Zapytani, mówią, że chcą wrócić do Polski, ale mówią tak od lat i nie wracają. Jeśli nie mają dzieci, to w takim stanie zawieszenia między oboma krajami mogą żyć latami. Jeśli pojawi się dziecko i zdecydują się pozostać w Holandii, to jest szansa, że przekształcą się w mróweczki – bo trzeba będzie się poduczyć tego holenderskiego, chodzić z dzieckiem do holenderskiego lekarza i poszukać jakiegoś sensownego mieszkania bez szwagra i siostrzenicy na karku. Klasa robotnicza to jedna z największych grup polskiej emigracji w Holandii. To ciężko pracujący ludzie, zazwyczaj mocno doświadczeni w Holandii, nie przepadają za tym krajem, ale dobrze wiedzą, że w Polsce żyłoby im się jeszcze gorzej (pod względem materialnym), więc zostają w Holandii i jakoś to leci.

„Godzinowcy” – chyba największa grupa Polaków w Holandii, choć w ostatnich latach coraz więcej godzinowców przechodzi do klasy robotniczej, a potem nawet do mróweczek (albo wraca do Polski). Godzinowcom, jak widać po nazwie, zależy przede wszystkim na godzinach. Oczywiście godzinach pracy. Godzinowcy pracują dla agencji pośrednictwa pracy, mieszkają w „domkach”, kempingach, dawnych klasztorach, „polskich hotelach” i innych budynkach, które wynajmuje im agencja. Do pracy jeżdżą busikami (należącymi do agencji) lub rowerami (wypożyczanymi im przez agencję). Dwa miesiące spędzają w Holandii, gdzie najchętniej pracowaliby 60 godzin tygodniowo, potem na tydzień albo dwa wracają do Polski. To głównie mężczyźni (choć i kobiet sporo), a jeśli mają żony/mężów i dzieci, to widzą je głównie przez Skype’a. Żyją w dwóch krajach jednocześnie, choć przez ¾ roku są Holandii (ale zameldowani są w Polsce, nie w Holandii). Ze względu na 1000 km odległości małżeństwa godzinowców często się rozpadają. Jeśli druga połówka przyjedzie też do Holandii, to dzieci często zostają w Polsce u babci: rodziców widzą rzadko, ale pod choinkę dostaną PlayStation. Choć w Holandii mieszkają czasem w cztery osoby w pokoju, to w Polsce budują sobie dwupiętrowe domy na wsi, w których są tylko miesiąc albo dwa w roku. Nie mówią prawie w ogóle po niderlandzku albo angielsku, ale nie ma takiej potrzeby: ich praca jest fizyczna, monotonna i nieskomplikowana.

Pracują na taśmie, w szklarniach, na polach; zrywają pomidory, ścinają kwiaty, kroją mięso, przenoszą skrzynki, załadowują ciężarówki. Przyjechali do Holandii bo w Polsce upadł zakład, w którym pracowali od 15 lat, albo po skończeniu zawodówki lub szkoły średniej, kiedy po pierwszym miesiącu pracy zarobili 1.400 zł na rękę. „Holandia” miała być czasowa, ale po pierwszym przyjeździe na dwa miesiące przyjechali znowu, i znowu, i tak jest  od lat. Wiedzą, że agencja ich oszukuje lub wykorzystuje, potrafią na nią kląć jak szewc, ale się nie zwalniają – bo jaka jest alternatywa? W piątek albo sobotę po pracy lubią sobie wypić piwko, chodzą do polskich sklepów, oglądają polską telewizję. Holandia jako kraj kompletnie ich nie interesuje: nawet jeśli mieszkają od pięciu lat dwadzieścia kilometrów od centrum Hagi, to jeszcze nigdy go nie zwiedzili. Część godzinowców, szczególnie tych młodszych, nie chce tak spędzić całego życia i w końcu staje się „klasą robotniczą” czy „mróweczkami”. Tym starszym, którzy przyjechali do Holandii jako np. trzydziestoparolatkowie a teraz mają 40+ lat, trudniej wykrzesać w sobie ambicję do dalszej nauki i walki o poprawę statusu społecznego i materialnego. Więc w poniedziałek znów wstają o 5.30 rano, jedzą kanapkę, wsiadają do busika, stoją 10 godzin przy taśmie, wracają padnięci do trzyosobowego pokoju w „bungalow”, rozmawiają z żoną przez Skypa, wypijają Grolscha, robią kanapki na jutro i idą spać.  To ciężko, bardzo ciężko pracujący ludzie, dla których Holandia w pewnym momencie życia stała się ratunkiem, ale teraz, po tylu latach trudnego, stresującego, czasem upokarzającego życia, ta sama Holandia okazała się dla nich pułapką, z której trudno uciec.

*

Takich kategorii mogłabym wypisać więcej. Pominęłam na przykład studentów i uczniów przyjeżdżających w wakacje dorobić sobie w Holandii albo mróweczki, które awansowały tak bardzo, że żyją na poziomie wyższym niż przeciętna holenderska rodzina. Myślę, że w tych sześciu grupach mieści się jednak zdecydowana większość Polaków w Holandii. Jak pokazałam, są to bardzo różni ludzie i wydaje mi się, że jeśli idzie o uchodźców, Europę, stereotypy, uprzedzenia i tego typu sprawy, o których pisał wasz czytelnik w liście „My, Polacy w Holandii”, „studenci i specjaliści” mają na przykład zupełnie inne zdanie niż „godzinowcy”. Poza tym także ludzie należący do tych samych grup pewnie często się różnią między sobą, jeśli idzie o poglądy polityczne i spojrzenie na świat. To, co chciałam udowodnić, to różnorodność Polaków w Holandii. Kiedy słyszę, że ktoś mówi „Holendrzy są tacy a tacy”, „Wszyscy Niemcy lubią to a to”, „Każdy Włoch myśli, że…”, albo „Polacy w Holandii uważają to i to”, to od razu coś się we mnie burzy.

Nie ma czegoś takiego jak „Polacy w Holandii”. Jest wiele kategorii Polaków w Holandii i często zapominamy o tym, że jest nas tutaj już tak wielu i przyjechaliśmy tu w różnych okresach, z różnych powodów i tak różnie nam się tu powodzi, że nie można nas wszystkich wrzucać do jednego worka. To prawda, łączy nas wspólne pochodzenie, język i polska krew w naszych żyłach, ale poza tym jesteśmy bardzo, bardzo różni. I w Polsce, i w Holandii i gdziekolwiek indziej na świecie.

(imię i nazwisko do wiadomości redakcji)

link:http://mojaholandia.nl/artykul/list-od-czytelnika-my-polacy-w-holandii