"Dobre", czytaj "chuje"
Zacznijmy jednak od języka angielskiego, który znają tu niemal prawie wszyscy.
Pokusiłabym się nawet o stwierdzenia, że ponad dziewięćdziesiąt procent Holendrów zna angielski.
Może wynika to z faktu, że wszystkie nieniderlandzkojęzyczne programy w telewizji nie są ani zdubbingowane, ani nie mają lektora. Wszystkie mają napisy, więc takie małe Dacze już od dziecka osłuchują się z innymi językami, w szczególności właśnie, z angielskim. Zatem czy to z panią w pobliskim warzywniaku, czy z babcią mojego lubego, nie mam problemu z komunikacją. Ale...
Nie ma tak łatwo. Zawsze jest jakieś ale. Fakt, przez ostatni rok zdecydowanie najczęściej mówiłam właśnie po angielsku.
Ale drugi w kolejce wcale nie jest język polski, a holenderski właśnie (nie piszę o pisaniu). Bo jeśli chcesz tu mieszkać i się zasymilować, to musisz znać holenderski. Albo chcesz na tyle się zasymilować, aby nie czuć się jak Tarzan pośród małp (w sensie nie czuć, że całkowicie odstajesz od ich grupy), wtedy też musisz posługiwać się w miarę komunikatywnie językiem. Koniec. Kropka. Holendrzy są bardzo mili dla turystów.
Fakt. Ale jeśli zdecydujesz się na dłużej osiąść w ich kraju, to uuuuuuuuuu.... uważaj. Tu właśnie zaczynają się schody. I te schody niekoniecznie mogą prowadzić w górę, do wymarzonego nieba.
Przykładów mogę podać kilka i nie tylko z własnej autopsji. Ograniczę się jednak do jednego, ale dość dobrze obrazującego omawiane tu zagadnienie. Byłam kiedyś na weselu przyjaciele mojego lubego. Z lubym, oczywiście. Towarzystwo w którymś momencie zdecydowało się podzielić na męskie i żeńskie. Okey. What ever. No i okazało się, że wcale nie tam zaraz od razu takie what ever. Gdy usiadłyśmy z dziewczynami, te zaczęły od razu gadać jedna przez drugą, po holendersku niestety. No i tu włączył mi się właśnie motyw Tarzana. W ogóle kompletnie nie miałam pojęcia, o czym one gadają i miałam wrażenie, jakby właśnie przekrzykiwało się jakieś stado goryli. Gorylic, dokładnie (przepraszam za jakże krzywdzące porównanie, ale jak mi ktoś zajdzie za skórę, to później nie mam litości!). Ja czułam się wyautowana z towarzystwa. Kompletnie wyalienowana.
Niewpasowana, jak ten Tarzan, tylko że rudzielec wśród stada zdaczonych blondynek. OMG! (O Moja Gorylico!). Jednak po piętnastu minutach któraś się zreflektowała. Girls, girls, we need to speak english. Renata doesn't understand. Ratunek! Dzięki bogu! Oh, yes, yes. Wszystkie zgodnie potakują. Nie minęła minuta, jak znowu zaczęły gadać po holendersku. I tak przez godzinę w kółko. Nie wytrzymałam. Uciekłam do lubego. Do końca imprezy uwiesiłam się na nim jak małpa na drzewie. Nic nie rozumiejąc, nic nie mówiąc i już prawie nic nie widząc zamroczona substancją znieczulającą. Choć nie za dobrze działającą, bo po dzień dzisiejszy pamiętam wszystko!
Holenderscy politycy: zmusić Polaków do nauki niderlandzkiego
Nie minęło kilka miesięcy, a znów w tym samym towarzystwie wybraliśmy się na narty. Przez cały tydzień większość rozmów przy kolacji odbywała się po holendersku oczywiście. Już się przyzwyczaiłam, za to luby ostatniego dnia nie wytrzymał i poprosił, by towarzystwo zaczęło mówić po angielsku, może. I zaczęli. Zaczęli od pytań, dlaczego ja jeszcze nie nauczyłam się holenderskiego?
Dlaczego na przykład, nie czytam codziennie słownika? Tak ojciec jednego z obecnych tam opanował włoski w trzy miesiące! A ja co, ponad pół roku i jeszcze nie rozumiem wszystkiego? I tu lekcja dla wszystkich. Nie proś grupy Daczy, by dla jednej osoby musieli zacząć mówić po angielsku. Bo to, że znają ten język, nie znaczy, że będą wykazywać się jego wiedzą za każdym razem, gdy ich się o to ładnie poprosi. A może usiedli tak na mnie dlatego, że jak to mi nawet ostatnimi czasy pan z gazowni powiedział: to mieszka tu pani prawie rok, a nie zna jeszcze holenderskiego?! I nic nie pomogło tłumaczenie, że się kurcze uczę.
Zatem pilnie się uczę daczowego języka, choć mój talent w tym zakresie zakwalifikowałabym jako mniej niż przeciętny. Wydaczyć się wcale nie jest tak łatwo. Przynajmniej oralnie. Pewnie dlatego, że nie czytam tego cholernego słownika. Tak to już po trzech miesiącach byłoby z głowy. A raczej w głowie. Ale miało być bez żółci, więc już się ogarniam. Język holenderski tak naprawdę nie jest strasznie trudny i ma nawet pewne smaczki. Takie słówko na przykład goedemorgen, ot co, niewinne dzień dobry, czytane jako chuje morhen. Słowo goed przez jednych mówione jako hut, przez innych (większość) chuj (i tu nie mam pewności, czy nie powinno być przez samo h?). A oznacza dobry, dobra, dobre. I goede, że znaczy dobrze. Zgadnijcie więc, co w holenderskiej telewizji najczęściej mówi komentator podczas meczu piłki nożnej, gdy Holandia strzela gola? Tak, tak. Dobrze myślicie. Będzie to donośne, entuzjastyczne i jakże polsko brzmiące słowo: chujeeeeeeeeeeeeeeeeee!
I tym optymistycznym akcentem kończę na dziś. Bo prawdziwą kobietę poznać po tym, jak kończy, a nie zaczyna (a może to było o Leszku Millerze?). Zatem w zależności kto i o której porze czyta tego posta, mówię goedemorgen albo goedenavond (i wy już wiecie, co to znaczy! Podpowiem wam tylko, że avond to wieczór)!
Natha
http://www.wydaczeni.blogspot.nl
inne podobne artykuły:
Kto jest Wałęsą języka niderlandzkiego?
Przydatne słowa po holendersku - tłumaczenia