Holendrzy to nie wariaci. Trzy wnioski po wyborach.
Zwycięstwo liberałów i niewiele gorszy wynik socjaldemokratów. Czego dowiedzieliśmy się o Holandii po wyborach z 12 września? Trzy wnioski.
1. Holendrzy to nie wariaci.
Dwa lata temu antyimigracyjny, antyislamski i antyeuropejski populista Wilders zdobył 24 mandaty. Teraz – 15.
Jeszcze parę tygodni 30-35 mandatów miała w sondażach Partia Socjalistyczna: ugrupowanie nie chcące cięć w wydatkach budżetowych, wrogie „wielkiemu kapitałowi” i podejrzliwe wobec UE. Socjaliści zdobyli ostatecznie jedynie 15 mandatów.
Jak to zinterpretować?
Głośne populistyczne krzyki, proste rozwiązania skomplikowanych problemów, szukanie winnych za granicą – to nie powaliło Holendrów tym razem na kolana. Wręcz przeciwnie, wbrew sondażom, kryzysowyemu nastrojowi w kraju, zmęczeniu Europą i błyskawicznej, toczonej głównie w telewizji kampanii, okazało się, że zdecydowana większość Holendrów twardo stąpa po ziemi. I nie daje się nabrać na proste hasła.
Wyjść z UE! Wpowadzić na nowo guldena! Podwyższyć podatki dla najbogatszych! Nie martwić się dziurą budżetową i rozdawać jeszcze więcej pieniędzy! Nie, takie hasła nie zadziałały. Zarówno antyeuropejskie, jak i antykapitalistyczne pomysły przestraszyły Holendrów.
Z Europą nie jest dobrze, współczesny kapitalizm – jak pokazuje kryzys bankowy – również szwankuje. Ale rozwiązaniem tych problemów nie jest burzenie Europy i kapitalizmu, ale ich naprawa – uznali mieszkańcy Holandii.
Kupiecka dusza Holendrów, od stuleci uchodzących za naród pragmatyczny i nieskory do szalonych eksperymentów, znów dała o sobie znać.
2. Nie w prawo, nie w lewo, ale...
Świetny wynik dwóch wielkich partii i słabe rezultaty ugrupowań średnich i mniejszych – to pokazuje, że Holendrów urzekły w tych wyborach dwie konkretne wizje. Obie są umiarkowane, realistyczne i pozbawione szaleństw. Ale to dwie różne wizje.
Dla zwycięskiego VVD Marka Ruttego odpowiedzią na kryzys gospodarczy jest zaciskanie budżetowego pasa, obniżanie podatków dla przedsiębiorców i ograniczanie wydatków socjalnych. Pompowanie pieniędzy w kulturę, pomoc imigrantom, stypendia dla studentów czy służbę zdrowia też trzeba ograniczyć. To nie państwo, ale ludzie sami muszą zadbać o swój los – głoszą liberałowie z VVD. Państwo jest jedynie od tego, by pilnować, by reguły gry były dla wszystkim równe i czytelne.
VVD to indywidualizm i poczucie odpowiedzialności za własny los.
Dla Partii Pracy, która pod kierownictwem Diederika Samsoma minimalnie przegrała wybory, wyjście z kryzysu nie może odbywać się kosztem najsłabszych. Samsom sprytnie kreował się w kampanii na człowieka, który chce łączyć, a nie dzielić. Kryzys uderzył najmocniej w najsłabszych. Nie tylko zresztą w Holandii – spójrzmy na te miliony młodych bezrobotnych w Hiszpanii czy protesty uliczne w Grecji. Według Partii Pracy nie należy przesadzać z cięciami, a jeśli już podwyższać podatki to te dla najbogatszych. Podobnie ze środkami na edukację, służbę zdrowia i kulturę – PvdA widzi je jako inwestycję, a nie jako pieniądze wyrzucone w błoto.
PvdA to solidarność i poczucie wspólnoty.
Programy obu partii mają mocne i słabe punkty. VVD sprzyja przedsiębiorczości i stawia na ograniczenie bezrobocia. Odbywa się to kosztem bezpieczeństwa socjalnego. PvdA dba o poczucie wspólnoty i nie traktuje najsłabszych jak niepotrzebnych nieudaczników. Pomoc najsłabszym kosztuje jednak pieniądze, których w kryzysie nie ma.
Świetne wyniki tych dwóch partii są dobrym odzwierciedleniem tego, co dzieje się obecnie w całej Europie Zachodniej. Rutte to mały klon Angeli Merkel, Samsom to holenderska wersja socjalistycznego prezydenta Francji Hollande.
Wciąż nie wiadomo, która wizja wychodzenia z kryzysu w Europie wygra. Jak pokazuje kilka ostatnich lat zapewne nadal będziemy kluczyć w Europie pomiędzy obiema tymi pomysłami. Ani niemiecka, północnoeuropejska, prawicowa odpowiedź na kryzys (zaciskać pasa, pilnować budżetu!), ani francuska, socjalistyczna, południowoeuropejska alternatywa (pompować pieniądze w gospodarkę, inwestować!) nie zdobędą przewagi.
Pokazuje to świetnie wynik holenderskich wyborów. Rutte, stawiający na filozofię Merkel, co prawda wygrał, ale minimalnie. Samsom, proponujący socjaldemokratyczną alternatywę, zebrał prawie tyle samo głosów. W efekcie – zapewne jedynie ich wspólny rząd liczyć będzie mógł na stabilne poparcie parlamentarne.
I tu pojawia się wniosek trzeci.
3 ...ale wspólnie i bez szaleństw
Głosując masowo na VVD i Partię Pracy Holendrzy wysłali liderom tych ugrupowań jasny sygnał: żaden z was nie ma racji absolutnej, prawda leży gdzieś pośrodku.
Kto lubi fantastykę i skomplikowane obliczenia, może konstruować koalicje, w których znajdzie się tylko jedna z wielkich partii. Na przykład: VVD-CDA-D66-GL-CU-50plus (76 mandatów). Oznaczałoby to sześciopartyjny (!) rząd z większością 1 głosu (!) i zabarwieniem liberalno-chadecko-centrowo-ekologiczno-emeryckim (!)... Można też spróbować w drugą stronę, czyli rząd bez VVD, ale z PvdA. Ale i w takim wypadku otrzymujemy wielopartyjne układanki, w których zasiąść musieliby pro-wydatkowi antyunijni socjaliści z SP wraz z euroentuzjastycznymi liberałami z D66, domagającymi się cięć.
Ciężka sprawa. Mało prawdopodobne.
O wiele prostszy rachunek to: 41 + 39 = 80. Czyli VVD Ruttego wraz z PvdA Samsoma. W 150-osobowym parlamencie 80-mandatowa koalicja oznacza solidną większość. A gabinet dwóch partii oznacza o wiele większą sprawność rządzenia niż koalicja czterech, pięciu czy nawet sześciu ugrupowań.
(Choć pamiętać trzeba, że w senacie VVD i PvdA nie mają większość, więc tak czy siak obie te partie będą się musiały w ten czy inny sposób dogadać jeszcze z kilkoma mniejszymi partiami).
Liberałowie i socjaldemokraci są więc na siebie skazani. Jasne, w najbliższych tygodniach zobaczymy w telewizji relacje z dziesiątek spotkań liderów wszystkich partii, starających się sklecić różnorakie koalicje, ale eksperci nie mają złudzeń: to się musi skończyć „wielką koalicją” dwóch zwycięskich ugrupowań.
Co nie będzie łatwe, gdyż w kampanii oba ugrupowania ostro się atakowały. Ale kto słuchał Ruttego i Samsoma dosłownie w kilka godzin po zakończeniu wyborów, gdy przemawiali do swych zwolenników na wieczorach wyborczych, od razu zauważył zmianę tonu. Kampania się skończyła. Ataki i obnażanie słabości konkuranta odchodzą w przeszłość. Rutte gorąco gratulował Samsomowi, Samsom odwzajemniał przyjazne gesty i już o wpół do trzeciej w nocy, kiedy ostateczne wyniki wciąż nie były znane, zadzwonił do Ruttego, by pogratulować mu zwycięstwa.
Wszystko wskazuje na to, że obaj liderzy nie żywią do sobie urazy i mają świadomość, że muszą zdecydować się na współpracę.
Dwie wizje wychodzenia z kryzysu – liberalna i społeczna – które zderzyły się w kampanii i przyniosły obu partiom olbrzymią popularność, trzeba będzie połączyć. Nie będzie to łatwe, ale holenderski wyborca wysłał politykom 12 września jasny sygnał: panowie, bez eksperymentów i szaleństw, stawiamy na umiarkowanie i pragmatyzm.
Z kryzysu musimy wyjść wspólnie, a lekarstwem na kryzys nie jest ani skrajny liberalizm, ani skrajny socjalizm. Lekarstwo na kryzys to współpraca, unikanie szalonych pomysłów oraz szukanie kompromisu pomiędzy drogą Merkel a wizją Hollande.
Jeśli za kilka tygodni Holandia faktycznie będzie miała stabilny liberalno-socjaldemokratyczny rząd, wtedy 12 września uznać będzie można za dobry dzień nie tylko dla Holandii. To będzie również dobry dzień dla Europy.
Dzień, w którym Holandia pokazała, że odpowiedzią na gospodarcze problemy Europy jest współpraca i szukanie kompromisu pomiędzy prawicową i lewicową odpowiedzią na kryzys.
Czy tak się stanie?
Pokażą najbliższe tygodnie. Szansa jest.