Wydarzenia czw., 19/07/2012 - 19:53

Kto wygra wybory w Holandii? - Część 1

Lato latem, ale holenderskie wybory parlamentarne zbliżają się wielkimi krokami. Już 12 września Holendrzy udadzą się do urn i zdecydują o składzie drugiej izby parlamentu, tzw. Tweede Kamer. Jak przystało na Polaków poekscytujmy się tym, co w Polsce bez przerwy ekscytuje każdego, kto choć trochę zajmuje się polityką: sondażami!

Holenderscy politycy i niderlandzkie media mają mniejszego bzika na punkcie sondaży niż jest to w Polsce – szczególnie, kiedy do wyborów daleko. Ponieważ jednak głosowanie w Holandii odbędzie się już za dwa miesiące, tutejsi posłowie i dziennikarze z coraz większą uwagą wpatrują się w słupki poparcia. Komu rośnie, komu spada? Kto będzie największy, kto zostanie zdziesiątkowany? Kto z kim będzie mógł rządzić, czyja głowa poleci? Pytań jest wiele.
Przyjrzyjmy się wszystkim partiom po kolei. Po nazwie partii podajemy dwie ważne informacje. Pierwsza liczba oznacza aktualną liczbę posłów tej partii w 150-osobowym parlamencie.

Druga to prognoza wyborcza z 15 lipca 2012 r., przygotowana przez solidną pracownię peil.nl. Partie podajemy w kolejności od największej do najmniejszej – według obecnego stanu posiadania. Dziś pierwsza trójka, w części drugiej kolejne trzy, a w części ostatniej – najmniejsza czwórka.

Tak, w ostatnich wyborach do holenderskiego parlamentu trafili przedstawiciele dziesięciu ugrupowań. Gdzie dwóch Holendrów, tam trzy partie, powiedział kiedyś ktoś mądry i chyba miał rację.

1. VVD (prawicowi liberałowie) – mają 31 mandatów, mają mieć – również 31
Zwycięzca poprzednich wyborów, liberalne VVD premiera Marka Ruttego ma również w tych wyborach duże szanse na zwycięstwo. Holendrzy cenią Ruttego i uważają go za sprawnego, dynamicznego i utalentowanego „menedżera”. Młody Rutte nie jest dla nich żadnym wielkim autorytetem czy mężem stanu – zwłaszcza po ubrudzeniu sobie rąk współpracą z antyeuropejskim populistą Wildersem – ale Holendrzy od premierów wcale nie oczekują fajerwerków. Na czele państwa widzą chętnie zręcznych organizatorów, utalentowanych poszukiwaczy kompromisu i księgowych, którzy liczą każdy cent.
Rutte dobrze ucieleśnia kupiecką, pragmatyczną moralność Holendrów. Niby coś tam tnie, ogranicza wydatki, podejmuje bolesne decyzje, ale wielu niderlandzkich wyborców właśnie za to go ceni: Rutte nie obiecuje gruszek na wierzbie, nie ukrywa, że czasy są trudne, ale też daje jakąś nadzieję: ten młody, wygadany kawaler z wiecznym uśmiechem na twarzy nie da się w Brukseli zrobić w balona, a jego biznesowe doświadczenie czyni z niego sprawnego zarządcę spółki Holandii z o.o.      
Poza tym Holendrzy nie lubią częstych zmian premierów. W ciągu ostatnich 30 lat Holandia miała ich jedynie czterech: chadeka Ruuda Lubbersa (1982-1994), socjaldemokratę Wima Koka (1994-2002), chadeka Jana Petera Balkenende (2002-2010) oraz od 2010 roku liberała Ruttego. Młody Rutte powinien dostać drugą szansę, myśli wielu wyborców, i ta „premia za premiera”, jak nazywają ją holenderscy komentatorzy, na pewno pomoże w tych wyborach partii Ruttego, VVD.

 2. PvdA (Partia Pracy, socjaldemokraci) – mają 30 mandatów, mają mieć – jedynie 19
Nie tylko polskie SLD lata świetności ma za sobą. Także holenderscy socjaldemokraci przeżywają trudny okres. Wybory sprzed dwóch lat przegrali jeszcze minimalnie, różnicą jednego mandatu. Ich ówczesny lider, były burmistrz Amsterdamu, sympatyczny dziadek Job Cohen, kompletnie zawiódł jako lider opozycji. Cohen to polityk, który sprawdzał się w zarządzaniu i godzeniu różnych interesów w Amsterdamie; do debatowania, atakowania i prowadzenia opozycji w Hadze kompletnie się nie nadawał.
Po odejściu Cohena PvdA przeprowadziła prawybory na nowego lidera i jej szefem został Diederik Samsom, młody, ale politycznie doświadczony, były proekologiczny aktywista (choć z wykształcenia… fizyk jądrowy). Samsom tchnął w partię nową energię – na szczęście nie atomową – ale jak na razie nie przekłada się to na sondaże.
Powód jest prosty: Partia Pracy stoi w rozkroku. Niby nadal trzyma z robotnikami, ale robotnicy wolą bardziej radykalną Partię Socjalistyczną SP.

I właściwie ilu tych robotników jeszcze dzisiaj w Holandii mieszka? Niby nadal uśmiecha się do intelektualistów, ale intelektualiści wolą bardziej elitarne D66 czy GroenLinks. Partia Pracy jest niby proeuropejska (socjaliści wszystkich krajów łączcie się!), ale czuje się w obowiązku wskazywać też na zagrożenia, jakie płyną ze strefy euro. A nawet jeśli na nie wskazuje, to i tak nie przebije w straszeniu tych partii, które antyunijne są pełną parą.
Holenderska polityka przez wiele lat była nudna, umiarkowana, niemedialna, przepełniona pragmatyzmem, pozbawiona emocji. W takich czasach wielkie partie środka, starające się obsłużyć każdego, przeżywały złote czasy. Teraz jednak liczy się prosty przekaz, jasne priorytety, zdecydowane „tak” lub zdecydowane „nie”. Powtarzanie „tak, ale…” lub „nie, aczkolwiek…” nikogo nie rusza. Dlatego Partia Pracy jest w kryzysie, podobnie zresztą jak inna partia środka, chadecy z CDA.

3. PVV (czyli WILDERS!) – mieli 24, mają mieć 19  
Wildersa przedstawiać nie trzeba. Mimo że nigdy nie był nawet sekretarzem stanu czy ministrem, pozostaje on najbardziej znanym za granicą współczesnym holenderskim politykiem. Dotąd słynął głównie z atakowania islamu i straszenia Holendrów imigrantami (również z Polski), ale ta płyta się już zgrała. W tej kampanii wyborczej Wilders znalazł nowego chłopca do bicia: Unię Europejską.

Z programem wyborczym zatytułowanym „Ich Bruksela, nasza Holandia” populistyczna partia PVV liczy na to, że sfrustrowani kryzysem w strefie euro Holendrzy, wkurzeni leniwymi Grekami, głupimi brukselskimi urzędnikami i poddańczymi wobec Brukseli holenderskimi elitami, wesprą antyeuropejską, nacjonalistyczną krucjatę jedynego sprawiedliwego Geerta Wildersa. W sondażach PVV wypada na razie słabiej niż przed dwoma laty, ale kiedy kampania się rozkręci, Wilders poszybuje pewnie w górę. Lider PVV dobrze czuje się w debatach, a każda nowa odsłona europejskiego kryzysu działać będzie na jego korzyść.
Ale szef PVV ma też problemy. Inaczej niż dwa lata temu nie będzie mógł już krzyczeć, podobnie jak niegdyś Lepper w Polsce, że „oni już byli, oni już wszyscy rządzili, a my nie!”. Bo Wilders przez ponad rok współpracował z obecnym rządem, złamał wiele poprzednich obietnic wyborczych i wsparł wiele cięć budżetowych. Holendrzy tak szybko tego nie zapomną, a wiarygodność kolejnych genialnych pomysłów Wildersa będzie jeszcze mniejsza niż to było dotąd. W dodatku jego partia, rządzona dyktatorską ręką lidera, lekko się sypie. Kilku posłów opuściło niedawno Wildersa porównując jego metody rządzenia partią ze… standardami panującymi w totalitarnej Korei Północnej. Hmm, mocne.
Jeśli Wildersowi uda się uzyskać 12 września wynik lepszy niż wskazują na to dzisiejsze sondaże, będzie to pyrrusowe zwycięstwo. Gdyby PVV wyszła z wyborów jako największa partia, znajdzie się najpewniej w izolacji i nikt nie będzie chciał z nią rządzić.

To istota dramatu Wildersa: zrywając umowę o współpracy parlamentarnej z VVD i CDA, zraził do siebie dwie ostatnie partie, które jeszcze były w stanie podjąć ryzyko współpracy z tym nieobliczalnym populistą. Teraz Wilders może sobie nawet wygrywać wybory, ale 76-mandatowej większości nie skleci. Zresztą, jak na razie sondaże dają mu 19 mandatów, i jeśli wrześniowy wynik wyborczy będzie podobny, zostanie to odczytane jako poważny cios dla PVV. Dotąd partia Wildersa z każdych kolejnych wyborów wychodziła większa. 

>>>część 2