Wydarzenia sob., 24/03/2012 - 14:05

Kto zbija kapitał na stronie szkalującej Polaków?

Zamieszanie wokół strony internetowej, umożliwiającej anonimowe donosy na polskich (i nie tylko) imigrantów, trwa już ponad miesiąc.

To dobry moment, by w końcu odłożyć emocje na bok, i zadać sobie szczere pytanie: co z tego wszystkiego wynika? Kto na tym zyskał, a kto stracił? Kto może czuć się wygranym? PVV i Wilders? Polacy? A może ktoś inny?

Spróbujmy zrobić mały bilans zysków i strat. I zastanówmy się: co dalej?


Polacy w Holandii

Niemal od początku ukazania się strony PVV w sieci, holenderskie media, które dotychczas bombardowały swych odbiorców głównie informacjami o polskich pijakach i złodziejach, nagle zauważyły drugą stronę medalu. Przyzwoitym dziennikarzom i trzeźwo myślącym komentatorom głupio było stać w jednym szeregu z populistą Wildersem. Skoro Wilders „wali” w Polaków, holenderskie elity i media nagle zauważyły, że jednak nie wszyscy imigranci z Europy Wschodniej i Środkowej to banda dzikusów i wschodnich prymitywów kradnących, zabijających i gwałcących wszystko w promieniu dziesięciu kilometrów od swych Polenhotels, gdzie piją wódę i rzygają po kątach. Nie, większość Polaków jest w porządku! Nie możemy wszystkich wrzucać do jednego worka! Oni ciężko pracują, a czasem nawet mają dystans do siebie, są zabawni i mówią po niderlandzku. Błyskawiczna kariera medialna niderlandzkiego rapera polskiego pochodzenia, Mr Polska, jest dobrym przykładem tej tendencji: w Holandii pojawiło się nagle zapotrzebowanie na „dobrych Polaków”. 

Wbrew intencjom Wildersa jego portal zainspirował wielu Holendrów do dokładniejszego przyjrzenia się Wschodnim i Środkowym Europejczykom. W tym sensie powinniśmy być Wildersowi wdzięczni – właśnie dzięki temu, że to Wilders, bądź co bądź facet na którego w ostatnich wyborach 84 procent Holendrów NIE głosowało, tak mocno uderzył w nowych imigrantów, duża część Holendrów instynktownie zaprotestowała. W myśl zasady: „No, nie, ten głupek Wilders to przesadza, donosić na Polaków czy Rumunów, to się fatalnie kojarzy; aż mi szkoda tych imigrantów, bo może są z nimi jakieś problemy, ale nie można uogólniać, zresztą tydzień temu tanio wykafelkowali mi łazienkę, a i moja córka spotkała na uniwersytecie zdolnych polskich studentów, mówiących po niderlandzku; nie, nie, inicjatywa Wildersa jest zwyczajnie głupia i przesadzona” – pomyślało wielu Holendrów.

 

Holenderskie media

To one w dużej mierze przyczyniły się do pokazania absurdu inicjatywy Wildersa: jak to, donosić? anonimowo? nie tylko na kryminalistów, ale i na... „hałasujących” Polaków?  To jakaś parodia! Nawet zazwyczaj przychylnie spoglądającym na Wildersa prawicowym mediom trudno było ideę „anonimowych donosów na pijaków z Polski i złodziei z Rumunii” traktować poważnie. Nie tak się rozwiązuje realne problemy, argumentowano, to zwykły marketingowy chwyt Wildersa, by znów stać się bohaterem wieczornych dzienników. Poza tym holenderskie media, znudzone już nieco nieustanym informowaniem o kolejnych odsłonach wielomiesięcznego serialu pt. „Kryzys gospodarczy w Europie i Holandii”, wreszcie mogły przez parę dni czy tygodni zająć swych widzów i czytelników nowym i bardziej przemawiającym do emocji tematem: donosy, anonimy, nagonki na tle narodowościowym, problemy z imigracją, zgrzyty w koalicji rządowej z powodu jakiegoś głupiego portalu – o tym się z zainteresowaniem czyta, na takie dyskusje się z zainteresowaniem patrzy. Zawsze to lepsze niż "7395824 debata" na temat przyszłości euro, kryzysu i tego, co powiedziała wczoraj Merkel, a co na to Sarkozy.

Polskie media

 

Polskie media, relacjonujące „antypolską aferę Wildersową” widzowi i czytelnikowi w kraju, miały, moim zdaniem, dwa problemy z tą sprawą.

Po pierwsze, polskie media niewiele wiedzą o Holandii.  

Większość polskich gazet czy stacji telewizyjnych nie ma stałych wysłanników w Hadze czy Amsterdamie. Zazwyczaj dziennikarz, który „robi Brukselę” (czyli pisze o tym, co się dzieje w instytucjach europejskich), dostaje jako zajęcie poboczne cały Beneluks.

Jeśli coś się ciekawego w jakimś belgijskim Liege, jakimś Luksemburgu czy jakimś tam Appeldoornie czy innej Hadze wydarzy, to redaktor prowadzący zwraca się do korespondenta w Brukseli i mówi: weź tam Stefan, napisz o tym zamachu w Liege, o tej eutanazji w Holandii, o tych strajkach w Antwerpii; siedzisz w tej Brukseli, to się na tym znasz. A to i tak sukces, jeśli o Holandii pisze brukselski korespondent, bo często nadwiślańska produkcja informacyjna na temat Holandii wychodzi spod ręki warszawskiego redaktora, który na anglojęzycznym portalu trafił akurat na jakiś fajny news z Holandii. Fajny news znaczy zresztą najczęściej: coś o eutanazji, o aborcji, o gejach, o coffeeshopach. Ewentualnie jakiś zamach.

Trudno mieć pretensje o słabe zainteresowanie polskich mediów Niderlandami: Holandia nie graniczy z Polską, nie jest tak potężna jak Niemcy czy Francja, poza tym krajowe media są biedne i nie można wymagać, by miały swych korespondentów we wszystkich, prawie 50, europejskich stolicach. Ale niewiedza na temat Niderlandów okazała się bardzo widoczna w przypadku „portalu Wildersa”. Polscy dziennikarze nagle natrafili na informację z Holandii, gdzieś tam dotarło do nich okrężną drogą, że „urządza się tu nagonki na Polaków” i kierowane żądzą sensacji rzuciły się na tę wildersowską padlinę jak sępy.

Z tym wiąże się drugim problem, jaki polskie media mają z pisaniem o mniej ważnych dla polskiego czytelnika krajach. Dwieście tysięcy Polaków od lat pracuje w Holandii w fatalnych warunkach, ale przed „portalem Wildersa” niewiele polskich mediów się tym interesowało. Zapieprzamy w Londynie na zmywaku, w Chicago zamiatamy ulice, pracujemy w mrozie na austriackich budowach – newsy o trudnej doli polskiego imigranta już się nad Wisłą nieco przejadły. Dopiero, gdy polska duma zostanie urażona, wtedy robi się problem! Dziesiątki tysięcy Polaków pracuje poniżej płacy minimalnej w Holandii i mieszka w szóstkę w pokoju – nuda. Holenderski polityk sugeruje, że Polacy w Holandii piją i hałasują – skandal! Bijemy na alarm! Bojkotujemy tulipany! Radio RMF mobilizuje tłumy, polskie gazety piszą o „płonących polskich samochodach w Noordwijk”, a biedny Polak przed telewizorem myśli: w tej Holandii to jak za Hitlera.

Te dwa czynniki – słaba wiedza na temat Holandii oraz, charakterystyczna nie tylko dla polskich mediów, tendencja do „obrony polskiego honoru” za granicą (w Polsce, zważywszy na historię, wciąż mocno się ekscytujemy tym, czy się nas aby nie „obraża” za granicą – patrz choćby afera kartoflana z prezydentem Kaczyńskim) – zadziałały również w przypadku relacjonowania zamieszania wokół strony Wildersa. Z powodu niewiedzy i pogoni za mocnym, działającym na emocje newsem, polskie media ograniczyły się do schematu: w tej niby tolerancyjnej Holandii z wiatrakami i tulipanami, prześladują naszych rodaków. Bagnet na broń!
 

Europa

O dziwo, to dzięki Polakom znów stało się w Europie głośno o Wildersie i holenderskim populizmie. To chyba najbardziej zaskakujący element całej tej historii: w Europie naprawdę się akcją Wildersa przejęli. W takim stopniu, w jakim zapewne ani Wilders, ani premier Holandii, ani Polacy mieszkający w Holandii, ani polski rząd się nie spodziewał. Szczególnie brak potępiającej portal reakcji ze strony premiera Holandii (który nie chce obrażać Wildersa, by utrzymać większość parlamentarną dla swego rządu), zaskoczył europejskich polityków. Posypały się rezolucje, apele do Holandii, ostra krytyka – i to z najwyższych szczebli, z Parlamentu Europejskiego, od szefów frakcji PE, od przewodniczącego tej izby, ze strony niektórych komisarzy. Na polu europejskim bilans „akcji Wildersa” jest bardzo jasny: Holandia wiele straciła. Przede wszystkim wizerunkowo, ale w delikatnej europejskiej grze interesów, wizerunek przekłada się na konkrety.
Przykład: holenderski minister Leers, zabiegający o zaostrzenie europejskich przepisów imigracyjnych, miał nadzieję, że uda mu się znaleźć unijną większość dla tych planów.  

Teraz, gdy Holandia ubrudziła sobie ręce Wildersowskim portalem dyskryminującym imigrantów, nikt nie chce się włączać w podejrzane inicjatywy Holandii na polu polityki imigracyjnej. Leers może sobie jeździć po europejskich stolicach i przekonywać ministrów z innych państw UE, ale bezskutecznie. W pewnym sensie to ironia losu: Wilders, który chętnie widziałby zaostrzone przepisy europejskie dotyczące imigracji, swoją akcją utrudnił ich wprowadzenie. Strzał w stopę.

II cześć artykułu - http://mojaholandia.nl/artykul/kto-zbija-kapital-na-stronie-szkalujacej-polakow-czesc-druga