"Busem do Holandii" Wspomnienia z pracy tymczasowej
Martyna Flemming, polska emigrantka, która mieszkała w Holandii i w kilku innych krajach. Opisała swoje doświadczenia życiowe i zawodowe w książce "Życie pechowej emigrantki", poniżej fragment z Holandii:
"Po żmudnym procesie rekrutacji trafiłam na listę skoczków rezerwowych. Tak się nazywa osoby, które jadą do Holandii do pracy, ale tej pracy nie mają. Jeśli którykolwiek z pracodawców potrzebuje z dnia na dzień dodatkowych ludzi, skoczek pojawia się w pracy. Agencja ma tydzień, by rezerwowy skoczek dostał stałą pracę, a wtedy na jego miejsce przyjeżdża ktoś inny. (...) Duża firma przewozowa, wioząca czterdzieści osiem osób w sześciu busach, zorganizowała przerzut ludzi na parkingu pod Opolem.
Zapytałam, o co chodzi. Okazało się, że przerzut jest wymagany, bo przyszli pracownicy jadą w różne strony Holandii i każdego trzeba upchnąć do odpowiedniego busa.
Usiadłam obok kierowcy. Obok mnie wolne miejsce. Planowałam się zdrzemnąć, jednak nici z mojego spania, bo na obrzeżach Wrocławia wsiadła Ula i zajęła miejsce z przodu, tuż koło mnie.
Rozmawiałam więc z kierowcą, który dzielił swoją uwagę między CB-radio, połączenia komórkowe z innymi kierowcami busów i mnie. Punkt 15.00 powiedział, że właśnie mija dwanaście godzin, odkąd siedzi za kółkiem, bo musiał wszystkich poodbierać z punktów zbiorczych i przywieźć na miejsce przerzutu.
Miodzio, a my nawet nie wyjechaliśmy z Polski.
Byłam wkurzona, bo dowóz do Holandii miał być konkretny i szybki, a jak na razie od dziewięciu godzin tułaliśmy się po Polsce.
Minęła 21.00. Siedziałam już od piętnastu godzin w busie, z przerwami na papierosa na stacjach benzynowych, i nadal nie byłam w Holandii. Wszyscy z busa następnego dnia szli do pracy i smacznie spali oparci o szybę, współpasażera lub fotel.
Ja pośpię, jak dojadę, jutro przecież mam wolne – pocieszałam się.
O północy, po osiemnastu godzinach jazdy, trafiłam pod właściwy adres. Okolice Rotterdamu, Hellevoetsluis. Domek letniskowy w dużym ośrodku wypoczynkowym. Całe szczęście, że Ulę, współpasażerkę, przydzielono do tego samego domku.
Zadzwoniłam do drzwi. Cisza. Spróbowałam drugi raz. Zobaczyłam w szybie zbliżającą się twarz z długim, zakręconym wąsem. Drzwi się otworzyły i ukazał się pięćdziesięciolatek w białych slipach, który w progu oznajmił, że nazywa się Janek.
Janek wniósł nasz bagaż mimo protestów, że my same. Pomagał i od razu poczęstował pomidorami ze szklarni, w której pracował, bo uważał, że z pewnością jesteśmy głodne.
– Na stole w salonie jest kartka od koordynatorki – dodał na koniec. – Rano jedziecie do pracy. Tam leży. – Wskazał stół.
Podeszłam i przeczytałam. Przeczytałam i nie dowierzałam. O 5.00 miałyśmy czekać pod domkiem.
O 5.00? Za cztery i pół godziny? A co ze spaniem? Nie mam nic do jedzenia… Oprócz kilku pomidorów Janek ugościł nas jeszcze chlebem. Szybka kąpiel i heja do łóżka. Zanim zasnęłam, trzeba było wstawać. Wstałam i pojechałam do swojej pierwszej pracy w Holandii – sortowni papryki.
Jakie wrażenia? Średnie. Sami Polacy. To chyba był plus. Tak wówczas uważałam.
Dziewczyny miłe. Już zaczynałam się wczuwać w klimat miejsca, gdy dowiedziałam się, że to tylko na jeden dzień – potrzebni byli dodatkowi pracownicy. O 15.00, dwie godziny przed końcem pracy, nie wiedziałam, gdzie jestem i jak się nazywam. Nie spałam od dwóch dni – noc przed wyjazdem spędziłam w podróży do Katowic. W pracy chciałam nie być najgorsza.
Ponoć wyglądałam niezbyt ciekawie. Marzyłam o końcu dnia pracy. Padłam jak nieżywa. Kolejne trzy dni czekałam na ofertę pracy. Agencja nie spieszyła się, by coś mi znaleźć.
W czwartek dostałam info, że mam się przeprowadzić. Maassluis – superchata i pięć koleżanek w domku. Praca od piątku: szklarnia z kwiatami.
Wielki moloch, kilka sekcji szklarniowych, wszędzie jeździło się na rowerze lub hulajnodze. Potrzymali naszą piątkę półtora tygodnia i spadówa. Duże zamówienie skończyło się – nie potrzebujemy was do pracy.
inny fragment książki znajdziesz tutaj:
"Za kąpiel chłopak zapłacił 500 euro kary. Hotel pracowniczy był ponad moje siły."
Środek listopada, moje urodziny, sobota, dzień przeprowadzki z Maassluis do Rotterdamu (na obrzeża miasta). Miałam doła – nie ma jak swoje urodziny spędzić najpierw na czekaniu na busa od przeprowadzek, a potem na jeżdżeniu po Holandii. Koleżanki ze starego mieszkania powiedziały busiarzowi, że mam urodziny. Postanowił zaanonsować mnie na nowych włościach.
Weszłam z nim na pierwsze piętro bloku w Rotterdamie. Zapukałam. Otworzyły się drzwi i co zobaczyłam? Sam środek babskiej, sobotniej imprezy. Sześć babek w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat, kraty piwa na stole, chipsy, chichy, śmiechy, a mnie się płakać chciało.
– Zajmijcie się nią należycie, ona ma dziś urodziny – strzelił kierowca.
O, matko! Tylko nie to.
– Ooooooooooooo, to stawiasz flaszkę! – zawołała jedna z nich.
– Sorry, ale żadnej flaszki nie będzie.
Poprosiłam o pokazanie pokoju i poszłam się rozpakować.
Było mi wszystko jedno, czy mnie polubią, czy nie. Miałam urodzinowego focha na świat i nie chciało mi się świętować. Zwłaszcza z tymi kobietami. Zawołały mnie do salonu. Poszłam. Zaczęły wypytywać o jakieś szczegóły z mojego życia.
Zauważyłam ciekawy obrazek, tworzący historię tych kobiet. Wszystkie zaciągały po śląsku. Każda, mimo imprezy, trzymała laptopa na kolanach lub gdzieś blisko siebie. Każda spijała piwo z puszki, podjadając chipsy. Każda miała nadwagę.
Poszłam po herbatę do kuchni na wprost salonu. Spojrzałam na kuchenkę. W około dwudziestolitrowym garnku bigos. Zauważyły moje zainteresowanie.
– Chcesz bigosu?
– Dzięki, ale nie jadam takich rzeczy – odpowiedziałam miło.
Jedna z nich, jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, wstała z kanapy, klepnęła się po brzuchu, beknęła i zaciągając po śląsku, powiedziała:
– My też kiedyś byłyśmy szczupłe. Kilka miesięcy w Holandii i będziesz wyglądać tak jak my.
Nie ma mowy – pomyślałam.
Mieszkałam z nimi tydzień. Ich szczupłość poszła w zapomnienie, bo oprócz bigosu jadły inne cudne rzeczy. Gdy skończył się bigos, ugotowały golonkę. Golonka zjedzona, czas na grochówkę. Jak nie było żarcia z dużego garnka, to odpalały fast foody z mikrofali. I to wszystko mocno zalewane najtańszym piwem z pobliskiego Lidla."
książka do nabycia m.in. w empiku (tutaj link) a także w niektórych polskich sklepach na terenie Holandii.
więcej o książce znajdziesz tutaj: http://mojaholandia.nl/artykul/zycie-pechowej-emigrantki