Niech ta miłość będzie dzika, jak Afryka!
Tekst dedykuję więc tym wszystkim, którzy nigdy nie byli na holenderskim weselu, a zawsze byli święcie przekonani, że na tak owym goście generalnie palą tylko jointy.
No otóż nie palą, choć na niektórych weselach zdecydowanie powinni (ze względu na sztywność ciała spowodowaną kijem, który czasem wychodzi im nie tylko gardłem, ale i również tyłkiem). Choć żeby uściślić, pan młody jest pół-Grekiem, zatem na weselu pojawiły się greckie akcenty w postacie serwowanych potraw, jak moja ulubiona baklawa, na przykład. Zatem weslicho było w stylu afrykańskim, choć z akcentami greckimi.
Było to pierwsze wesele w tym roku, na które udałam się z lubym. W zeszłym roku tych wesel było osiem w sumie. Trzy w Polsce, jedno we Francji, jedno w Hiszpanii i trzy w Holandii. Z wiadomych wesel na ten rok, jeszcze do odhaczenia mamy dwa w sierpniu. Oba w Daczlandii. I żeby tylko na tych dwóch następnych pogoda bardziej dopisała. Choć jak w zeszłym tygodniu prognoza donosiła, tak wcale w zeszłą sobotę nie padało. Po południu przynajmniej. Wieczorem i w nocy była taka ulewa, że przed pójściem spać nie musiałam już iść pod prysznic. Na szczęście podczas ceremonii w plenerze nie spadła ani kropla, ale było tak przeraźliwie zimno, że nawet w płaszczu zimowym i sztybletach do konnej jazdy przemarzłam do szpiku kości (maj 2013 przyp.red.).
Było jednak warto.
Ceremonia zaślubin odbyła się w środku lasu, pod wielkim drzewem i była naprawdę przepiękna. Na ociosanych pniach goście mogli spocząć. Największym zmarzluchom rozdano kocyki (ach ta holenderska perfekcja i pedantycznie drobiazgowe przygotowanie na każdą możliwą ewentualność). Tuż pod drzewem ustawiono piękne czarne pianino. Na początku przemawiali świadkowie, przyjaciele, rodzina i trwało to w sumie ponad godzinę, a jak dla mnie mogli równie dobrze mówić w Suahili. Potem ojciec pana młodego grał na skrzypcach (pięknie), a następnie pan młody zrobił niespodziankę i dla swojej przyszłej małżonki zagrał i zaśpiewał jakiś nieznany mi holenderski utwór. Musiał być to jednak prawdziwy wyciskacz łez, bo co drugi ze zgromadzonych gości zaczął płakać, a w tym (!!!) mój luby. Brak moich łez wcale nie oznacza mojej nieczułości, ale ciągłych braków w rozumieniu języka holenderskiego. A może po prostu z tego zimna zamieniłam się w bryłę lodu. Cóż, zdarza się najlepszym.
Po przemowach i wszystkich koncertach (niezłą solówkę zaprezentowała przyjaciółka panny młodej, X Factor, hello!) nastąpiła oficjalna ceremonia zaślubin. Państwo młodzi powiedzieli sobie sakramentalne Ja, znaczy się Tak i po wstępnych oględzinach, czy nie miało się żadnych tam kleszczy, wszyscy udaliśmy się rozgrzać do namiotów. Tam też składaliśmy nowożeńcom gratulację, było jeszcze więcej przemówień i oczywiście szampan. Ja złożyłam państwu młodym życzenia po polsku. Niech wasza miłość będzie dzika, jak Afryka!!! A zakończyłam holenderskim Gefeliciteerd.
Po przetłumaczeniu na angielski, pytali no ale dlaczego dzika? No w sensie namiętna, odpowiadam. Aha. I nie widzę ani aprobaty, ani zrozumienia w ich oczach. Cholera, przecież to Dacze! Trzeba im było życzyć wymarzonej kariery i dużo pieniędzy. Ech, już się poprawiam. Niech wasza miłość nie będzie dzika, jak Afryka, ale precyzyjna, jak fabryka (na przykład śrubek).
Teraz przejdźmy do tej części, w której ja opowiadam, dlaczego ludzie mówią, że jestem silly, czytajcie głupciorem. Jako że miałam na sobie super obcisłą sukienkę, która musiała leżeć perfekcyjnie, dwa dni przed weselem już nic nie jadłam. Zatem trzy lampki szampana podziałały na mnie bardziej, niż w normalnych okolicznościach butelka wódki. To wytłumaczy wam dlaczego przebiegła tak a nie inaczej pewna moja rozmowa z pewnym gastrologiem. TIK TAK TIK TAK wszyscy gotowi? można zaczynać? zatem otwieram puszkę Pandory.
Pora coś zjeść.
Okej. Idziemy do innego namiotu. A tam serwują moje ukochane owoce morze. Przy stole królują typowe small talki, pod tytułem a skąd znacie państwa młodych? ależ to była piękna ceremonia, nieprawdaż? I o boże, ależ tam było zimno, czy sprawdzisz moja droga, czy nie mam na plecach żadnego kleszcza? Tak, tak. Obsesja na punkcie kleszczy w Holandii jest większa, niż fobia Polaków przed abstynencją. Wracając do bycia głuptasem. Usiadłam między moim lubym, a właśnie wspomnianym wyżej panem doktorem.
Wypatrzyłam go już na samym początku ceremonii w lesie, bo facet wykazywał niesamowite podobieństwo do Carla Clauberga (tak, tak, tego samego Clauberga, co prowadził eksperymenty medyczne w obozach koncentracyjnych) i nawet oprawki od okularów miał identyczne, brr! No i tu się okazuje, że nie dość, że wygląda jak sobowtór, to do tego lekarz i gastrolog. Uuu! Żem nie omieszkała wytknąć podobieństwo, zostałam dość mocno skarcona, by nie porównywać ludzi przy weselnym stole do zbrodniarzy wojennych...
Po czym zirytowany bardziej, niż Beyonce swoimi zdjęciami z Super Bowl, doktor gastrolog alias sobowtór Clauberga opuścił nie tylko weselny stół, ale i całe wesele. No uderz w stół, a nożyce się potną... Ech. Choć to może ja skompromitowałam się tym porównaniem bardziej niż Nergal na okładce Gali. Cóż, we are who we are.
Po weselnej strawie przyszedł czas na tańce. I w tym momencie przyszedł również czas na afrykańskie klimaty. Ludzie powyciągali swoje akcesoria, takie jak maski afrykańskich zwierząt, naszyjniki z kości czy czapki rodem z safari. I tu ja założyłam swoją maskę tygrysa, a mój luby wyciągnął szpicrutę. On był poskramiaczem tygrysów, a ja nieposkromioną tygrysicą. Oj tak, zrobiliśmy furorę na tym weselu. A już zwłaszcza szpicruta, co się samo rozumie przez się, po sukcesie 50 shades of grey... rrrrr! O drugiej w nocy przyjechał po nas ojciec mojego lubego, (i zapomniałam o jakże istotnym szczególe, że wesele odbyło się w prowincji Zeeland, jakieś dwie i pół godziny drogi od Amsterdamu, a na szczęście dwadzieścia minut autkiem od miejscowości, gdzie mieszkają moi przyszli teściowie) i oboje z irytującą czkawką udaliśmy się z lubym na zasłużony spoczynek.
I tu bym skończyła opowiadać swoją historię, ale w niedzielny poranek czekała mnie miła niespodzianka w postaci corocznej wystawy regionalnych handmadowców w... ogromnym ogrodzie sąsiadów rodziców mego lubego. I tu niech przemówią wcale nie słowa, ale zdjęcia, bo ta atrakcja wywarła na mnie niesamowite wrażenie! Można tam było kupić wszystko, od ręcznie robionych mebli i akcesoriów ogrodowych, po rzeźby, ciuchy, biżuterię, nakrycia głowy, obrazy, alkohole, w tym głównie piwa, produkty spożywcze i roślinki takie jak róże i takie tam inne. Przedsięwzięcie niesamowite, a i po raz pierwszy mogłam zobaczyć, jak wielki i magiczny ogród skrywa się tuż obok rodzinnego domu mojego lubego!
No proszę was, czy w Polsce na małych wioskach nie można by zorganizować czegoś takiego, aby promować region i regionalnych artystów/rzemieślników/stolarzy tudzież innych handmadowców? Ja bym powiedziała, że nawet więcej niż LUBIĘ TO!
Natha
http://www.wydaczeni.blogspot.nl