Tanio przelecę
W niektórych pociągach amsterdamskiego metra jakiś genialny projektant umieścił na ścianach fotografie z hinduskich autobusów, na których pasażerowie zwisają (dosłownie) z uchwytów w autobusie w różnych pozycjach i w niesamowitym zagęszczeniu.
Ma to być zapewne informacja dla holenderskich malkontentów, narzekających na tłok w godzinach szczytu: „Nie narzekaj, w Indiach jest jeszcze gorzej”.
Korzystając z tanich linii lotniczych muszę wielokrotnie wspominać te fotki z metra. Lata toto często i tanio, ale jakością przypomina hinduski autobus.
Obsługa olewa pasażerów z uśmiechem na ustach, dając do zrozumienia, że przecież zawsze może być gorzej.
Weźmy na ten przykład dzisiejszy lot Eindhoven - Wrocław. Zaczyna się niewinnie: po piętnastu minutach po planowym odlocie słyszymy komunikat, że samolot towarzystwa lotniczego WizzAir jest gotowy do przyjęcia pasażerów na pokład. Wszyscy zostają zagonieni do pomieszczenia o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych, gdy okazuje się, że samolot nawet jeszcze nie wylądował z poprzedniego rejsu. Płaczące i marudzące dzieci, śmiertelnie znudzone dziunie i skacowani młodzieńcy, wszyscy razem w jednym tempie tkwią w tym małym pomieszczeniu bez toalety przez czterdzieści minut.
Nikt nie raczy poinformować nieszczęśników o przyczynie opóźnienia. Ale nic gruzy. Ostatecznie wrota raju otwierają się i zostajemy wypuszczeni w zimową zadymkę. Przy wejściu do samolotu stewardessy obowiązkowo kontrolują karty pokładowe (jest to czwarta kontrola z kolei), bo przecież jakiś McGyver mógłby przejść trzy poprzednie (celną wliczając) i przemknąć się jakoś aż tutaj. No ale jak procedura, to procedura.
Z ulgą siadamy w fotelach odmalowanego na różowo Airbusa A320. Różowe są nawet paznokcie szefowej pokładu, która uprzejmie przeprasza za już godzinne opóźnienie. Mówi się trudno.
Mija kolejne pół godziny. Właśnie powinniśmy lądować, a jeszcze nie wystartowaliśmy. Nikt nie udziela żadnej informacji, więc wyciągam komórkę, żeby poinformować bazę o przebiegu wypadków. Zbulwersowany steward informuje mnie z uprzejmością buldoga, że używanie komórek jest surowo zakazane. Z dystynkcją dobermana odpowiadam, że chcę poinformować rodzinę o spóźnieniu, jako, że silniki są wciąż wyłączone. Buldog majestatycznie wyraża zgodę. Po kolejnym kwadransie pytam różową szefową, co właściwie się dzieje. Ano odmrażamy samolot.
Pilot zapuszcza silnik i wszyscy pasażerowie oddychają z ulgą. Tylko półtora godziny opóźnienia, ale nieoficjalnie, bo nikt tak naprawdę go nie ogłosił. Nagle chłopak z siedzenia naprzeciw zaczyna się nerwowo kręcić: coś kapie na niego z sufitu. Informuje o tym stewarda – buldoga.
- Aa, to tylko z klimatyzacji na pana kapie – grzecznie (jak na buldoga) odpowiada ten. W duchu mam nadzieję, że po tym, jak lód puścił, kadłub nie odpadnie. Nie odpada; przy lądowaniu różowa szefowa informuje nas w języku polskim, że właśnie dotarliśmy do „destynacji”. Nerwowo zastanawiam się, czy może chodziło o destylację i czy to od tejże destylacji kapało z sufitu. Przepełnieni ulgą rodacy wylewnie klaszczą przy lądowaniu.
Jeżeli bóg dał człowiekowi wiedzę, by ten mógł wynaleźć samoloty, to szatan wymyślił tanie linie.