Roger Federer - dla niego Holendrzy wybudowali kort tenisowy z trybunami
(wrzesień 2012)
W przeciągu kilku dni stolicę Holandii odwiedziły dwie megagwiazdy światowego sportu i showbiznesu. Najpierw Roger Federer, najlepszy tenisista wszechczasów, żyjąca (i wciąż grająca, w dodatku jak!) legenda sportu poprowadził reprezentację Szwajcarii do zwycięstwa w meczu Pucharu Davisa nad holenderskimi gospodarzami.
Kilka dni później z dwoma koncertami zawitała w Amsterdamie nowa królowa popu, idolka milionów fanów na całym globie, wielka Lady Gaga. Amsterdam jest może malutki, ale to tutaj "się dzieje". Prawda?
Czterdzieści minut przed meczem. Gdzie on jest? Przed specjalnie zbudowanym na tę okazję stadionem tenisowym w Westergasfabriek w Amsterdamie - niegdyś terenem fabrycznym, dziś modnym centrum kulturalnym z wieloma popularnymi pubami - ustawiają się tłumy.
Holandia nie ma wielkich tradycji tenisowych (patrz - Richard Krajicek). Puchar Davisa w świecie tenisowym stał się w ostatnich latach drugorzędną imprezą. Mecz Holandia-Szwajcaria toczy się jedynie o "awans do grupy światowej Pucharu". Dam głowę, że 90 procent ze stojących razem ze mną w kolejce fanów, miałoby trudności z wyjaśnieniem co to znaczy "grupa światowa Pucharu Davisa". I o co właściwie toczy się tu gra. A w sobotę, kiedy z pomarańczowym tłumem stoję w kolejce przed stadionem, Holandia przegrywa już 0-2 w meczu. Szanse na awans ma już tylko teoretyczne (wygrywa ten, kto pierwszy zdobędzie trzy punkty). A dziś w dodatku debel - w tenisie dużo mniej popularny niż mecze singlowe.
Więc skąd te tłumy?
Odpowiedź jest prosta. Z powodu jednego, prostego pytania:
Gdzie ON jest?
Pół godziny przed meczem. Spaceruję wokół "stadionu". Nagle widzę, że pomiędzy wielką metalową konstrukcją, czyli wzniesionym w kilka dni stadionem z kortem w środku, a szatnią stojącą kilkanaście metrów od wejścia na tenże stadion, stoi niewielki tłumek. Który pęcznieje. To jasne, ludzie nie są głupi. On siedzi teraz tam. W szatni. I będzie grać tam. Na korcie na stadionie. Wniosek? On będzie musiał przejść tych kilkanaście metrów.
Unikalna okazja, by choć na moment zbliżyć się do legendy.
Więc też tam idę.
Dwadzieścia minut przed meczem. Ochroniarze ustawiają barierki. Nie można ryzykować, nie można rzucić gwiazdy na pożarcie tłumom. Ludzie się ożywiają, a więc to już za chwilę, już za chwilę tędy przejdzie. On. Dzieci przepychają się do przodu, tuż przed barierki. Kurczowo trzymają w dłoniach wielkie piłki tenisowe, na których być może wkrótce pojawi się autograf. Jego autograf. Dorośli ustawiają w komórkach opcję "zdjęcia" lub wyciągają aparaty fotograficzne.
Gdzie on jest?
Nagle z szatni wychodzi kilkoro ludzi w dresach. Tłum krzyczy, ale krzyk szybko ustaje, wyczuwa się lekki zawód. To ekipa holenderska. Dochodzi do zabawnej sytuacji: tym ubranym na pomarańczowo fanom robi się głupio, że tak reagują. Przecież to właśnie holenderskim zawodnikom przyszli kibicować. Jean-Julien Rojer i Robin Haase to solidni debliści, więc akurat w deblu Holendrzy mają dziś szansę na nawiązanie równej walki. Więc tłum się szybko rehabilituje i nagradza Holendrów lekkimi oklaskami. Ale tylko tyle. Ważniejsze pytanie brzmi:
Gdzie ON jest?
Teraz. Nagle z szatni wychodzi postać w biało-czerwonym stroju. Czyli w barwach szwajcarskich, tych samych, które na sobie mają liczni szwajcarscy kibice, mieszający się tutaj z pomarańczowym tłumem. To on! Krzyki, błyski fleszy, dzieci wyciągają ręce z wielkimi piłkami, rodzice podają długopisy...
Nie, to Wawrinka.
Niestety.
Stanislas Wawrinka. Szwajcar z polsko-czeskimi korzeniami, partner deblowy Federera. Na igrzyskach w 2008 roku zdobył w parze z Federerem złoto; obecnie jest na 16 miejscu w światowym rankingu singlowym ATP (czyli dużo, dużo wyżej niż najlepsi obecnie polscy czy holenderscy tenisiści). Czyli facet ze światowej czołówki, nie byle kto.
Ale tym razem zawód jest aż nadto widoczny. Dzieci chowają piłki, dorośli chowają aparaty. Wawrinka robi dobrą minę do złej gry, uśmiecha się i macha zgromadzonym. Zgromadzeni odpowiadają lekkimi oklaskami. Już się do tego przyzwyczaił, oto cena, jaką przychodzi mu płacić za to, że jest partnerem deblowym największego tenisisty, jakiego ta planeta znała. Wawrinka jest zawsze dodatkiem do Federera, i jak pokazuje jego uśmiech, godnie to znosi. Wie, że nie na niego tu czekają.
Pięć minut przed meczem.
Nagle - bach! Pisk, oklaski, okrzyki "Roger, Roger!". Oto i on! Większość zgromadzonych widzi co prawda jedynie głowy stojących przed nimi innych zgromadzonych, ale co tam, ręce z wyciągniętymi aparatami idą w górę, one, aparaty zobaczą więcej... Trwa to trzy, cztery sekundy; niewiele da się w tym krzyku i tumulcie zobaczyć, ale po pięciu sekundach napięcie opada, wszyscy gapią się w ekrany komórek i aparatów i z uśmiechem satysfakcji myślą: widziałem go. Na własne oczy. Udało się.
Stałem metr od niego. Najlepszego tenisisty wszechczasów i żyjącej legendy sportu.
Po czym wszyscy wchodzą na stadion i widzą, jak Holendrom, wcale nie przypadkiem, udaje się wygrać ze słabiej tego dnia dysponowanymi Szwajcarami. W całym trzydniowym meczu robi się 1-2. Co raduje tych, którzy mieli bilety na niedzielę, bo oznacza to, że niedzielne mecze nie będą jedynie formalnością. I że Roger nie spakuje walizek - jak przewidywali eksperci w przypadku rozstrzygnięcia meczu już w sobotę - i nie wróci do Szwajcarii.
I tak się dzieje, w niedzielę Federer znów zagrał. Tym razem lepiej niż w deblu - to jednak nie jest jego specjalność - i szybko odprawił najlepszego z Holendrów, Robina Haase, wygrywając 6-1, 6-4, 6-4. Szwajcaria wygrała, Holandia przegrała, żadnej niespodzianki.
Ale Holendrzy nie mogli narzekać. Po tym weekendzie wielu z nich będzie mogła powiedzieć: "Widziałem / widziałam Rogera Federara na żywo. Z bliska". A część nawet pochwalić się autografem. Jak chłopak, który sprintem gonił samochód z Federerem opuszczającym po meczu stadion i przy wyjeździe z terenu Westergasfabriek - gdzie auto musiało na moment się zatrzymać - zapukał w szybę i na kilka sekund stał twarzą w twarz z żyjącą legendą. Która dała mu autograf.
Takie wspomnienia są nawet cenniejsze niż wspomnienia sportowych zwycięstw. Choć Federerowi, który w Westergasfabriek - ściganemu bez przerwy przez dziesiątki fanów z aparatami, komórkami i świstkami papieru czekającymi na autograf – trudno w takich chwilach zazdrościć. Ale tak to już jest, jeśli ma się na koncie 17 tytułów wielkoszlemowych i zarabia się 50 milionów dolarów rocznie. I ma się majątek szacowany na ok. pół miliarda dolarów. I jest się chodzącym pomnikiem tenisa i sportu.
Oto cena sławy. Nie taka wysoka.
----
Kiedy zaś w niedzielę Federer opuszczał Amsterdam, do poniedziałkowego koncertu w holenderskiej stolicy szykowała się Lady Gaga. O miłości tej megagwiazdy popu do Amsterdamu, przeczytasz tutaj