Willem Drees
„Tatusiowi” Dreesowi wdzięczni są od półwiecza prawie wszyscy Holendrzy. Szczególnie ci, którzy ukończyli 65 lat lub są na zasiłku.
To Willem Drees uczynił z Holandii państwo opiekuńcze, które mimo kryzysu ostało się, przynajmniej w jakiejś części, po dziś dzień.
Willem Drees, podobnie jak inny wielki Holender Antoni van Leeuwenhoek (Antoni van Leeuwenhoek), lubił życie w Holandii i na drugi świat przeniósł się dopiero po 102 latach. Kiedy w 1886 roku przyszedł na świat, w Nowym Jorku dopiero co odsłonięto Statuę Wolności, a zmarł dopiero w 1988 roku – mało kto, mógł tak wiele powiedzieć o XX wieku.
Drees był oddanym socjaldemokratą i premierem Holandii w czterech powojennych gabinetach (1948-1958). Jako szef rządu odbudował kraj z wojennych gruzów i wprowadził go do NATO. Dzięki przemyślanym programom socjalnym Drees zyskał nie tylko miłość bezrobotnych, emerytów i biedaków, ale i uznanie reszty społeczeństwa.
Epokę Dreesa większość żyjących wówczas Holendrów oraz dzisiejszych historyków wspomina jako fantastyczny okres: wychodząca z wojennych zniszczeń Holandia zmieniała się w ekspresowym tempie, gospodarka rosła jak na drożdżach i po raz pierwszy w dziejach nie tylko elity, ale i tzw. zwykły człowiek zaczynał rozumieć, co to znaczy dobrobyt.
Nieco mniej wyrozumiały był Drees dla zbuntowanych kolonii, gdyż to jego pierwszy rząd wysłał do Indonezji armię, która brutalnie walczyła z indonezyjskimi bojownikami (Krwawe rozstanie z Holandią). Tzw. druga akcja policyjna zszokowała międzynarodową opinię społeczną i w 1949 roku Holandia, pod rządami Dreesa, została zmuszona do uznania niepodległości Indonezji.
Drees był niezwykle skromny i słynął ze skrajnie prostego stylu życia.
Amerykańskich urzędników, którzy przybyli do niego z wizytą, by sypnąć zubożałym po wojnie Holendrom groszem (tzw. Plan Marshalla) miał podobno poczęstować jedynie filiżanką herbaty i kilkoma tanimi keksami.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: właśnie takie ubogie przyjęcie przekonało Amerykanów o konieczności hojnego wspomożenia tak biednego kraju, w którym nawet premiera nie stać było na przyzwoite ciasto czy butelkę wina – mówi druga część anegdoty.