wt., 13/09/2011 - 09:53

Nie pieprzyć o debacie, ale debatować jak Holendrzy!

- Przecież to niemożliwe! – To będzie śmiertelnie nudne! – Nigdzie na świecie tak się nie robi! – Co najwyżej czterech uczestniów, a najlepiej dwóch! - tego typu głosy zabrzmiały w Polsce w ramach tzw. „debaty o debatach”, gdy, głównie z powodu nacisków mniejszych partii, takich jak Ruch Poparcia Palikota czy PJN, tu i ówdzie pojawiły się pomysły zorganizowania debat telewizyjnych z przedstawicielami wszystkich komitetów wyborczych zarejestrowanych na terenie całego kraju. Czyli siedmiu. Przecież to tłum, oni się zakrzyczą, to niepoważne! – argumentują zwolennicy „ograniczonych” debat.

(artykuł powstał 4 lata temu, ale idea debaty z udziałem najważniejszych polityków w Polsce nadal nie ma miejsca)

Jak pokazuje przykład Holandii – kraju z bądź co bądź nie najniższą kulturą polityczną – debaty sześcio-, ośmio- czy nawet... dziesięcioosobowe są możliwe. I są ciekawe. Bo czy demokracja ma polegać na tym, że co cztery lata Tusk dyskutuje z Kaczyńskim w obecności Moniki Olejnik o cenach jabłek i kurczaków?

Debaty wyborcze jeden-na-jednego są w Holandii kompletną rzadkością. Co jest logiczne – Holandia nie jest Stanami Zjednoczonymi, w parlamencie zasiadają tu przedstawiciele wielu partii, a nie dwóch, i wyborca ma prawo do usłyszenia, co liderzy wszystkich ugrupowań mają mu do zaoferowania.

Polski bzik na punkcie USA posunął się w ostatnim czasie jednak tak daleko, że w oczach wielu dziennikarzy, komentatorów i polityków PiS stał się nagle Partią Konserwatywną, a PO Partią Demokratyczną. Poza tymi dwoma partiami nic już nie istnieje, pustka, najwyraźniej PO zgarnia 60 % poparcia, a PiS 40 %, lub odwrotnie, w każdym bądź razie suma ich wyników balansuje w okolicach 100 %.

Myślenie takie jest to o tyle niedorzeczne, że, po pierwsze, od samego początku III RP polski system partyjny charakteryzował sie wielością ugrupowań (z powodu braku progu wyborczego w wyborach roku 1991 do Sejmu dostali się przedstawiciele... 29 komitetów wyborczych!), a po drugie, mamy teraz do czynienia z kampanią parlamentarną, a nie prezydencką. Organizowanie debat jeden-na-jednego ma sens przed drugą turą wyborów prezydenckich: zostało dwóch kandydatów, niech się ze sobą zmierzą w zaciętej dyskusji. Tak jak w Stanach – gdzie co prawda kandydatów jest wielu, ale poza przedstawicielami republikanów i demokratów reszta to głównie egzotyczni ekscentrycy ze śladowym poparciem. Wybory do parlamentu w systemach wielopartyjnych to zaś święto demokracji i różnorodności – czego najlepszym przykładem jest Holandia.

 

W Holandii nie ma progu wyborczego. Jeśli partia zdobędzie wystarczająco dużo głosów, by dostać jedno miejsce w tutejszym sejmie (Tweede Kamer), dostaje je. Ponieważ Tweede Kamer liczy 150 przedstawicieli, partii wystarczy zdobyć ok. 0,7 % głosów, by zdobyć jeden mandat. Dlatego w holenderskim parlamencie zasiadają obecnie przedstawiciele Partii na rzecz Zwierząt (dwie sympatyczne panie) czy skrajnie konserwatywnych kalwinistów, domagających się systemu państwowego opartego na biblii i odmawiających kobietom prawa do wysokich funkcji partyjnych (dwóch równie sympatycznych panów). W Polsce obie te partie, z poparciem w granicach półtorej procenta, uznano by za totalny planktom polityczny. Zagłosowało na nie trzysta tysięcy osób? Co z tego, głosy tych dziwaków się nie liczą, chcemy by Tusk nawalał się z Kaczyńskim – oto istota demokratycznej polityki.

Nawet gdyby Holendrzy wprowadzili 5-procentowy próg wyborczy, niewiele by to dało. W ostatnich wyborach w 2010 roku więcej niż 5 procent głosów zdobyło... siedem partii. Czyli tyle, ile w liczącej o 22 miliony obywateli więcej Polsce, zarejestrowało się przed tegorocznymi wyborami ogólnopolskich komitetów.

Wyśmiewanie się z idei debaty z siedmioma uczestnikami można zrozumieć w przypadku polityków PO czy PiS – im jest na rękę polaryzacja sceny politycznej i stworzenie wrażenia, że poza PO i PiS nie ma innych opcji – ale zastanawiająca jest głupota i naiwność wielu dziennikarzy (np. Grzegorza Miecugowa i Wojciecha Zimińskiego w Szkle Kontaktowym),  z góry zakładających, że wielka debata będzie „wielkim nudziarstwem”. „Nudna”, „chaotyczna”, „niepotrzebna” – taka ma być debata przedstawicieli wszystkich liczących się sił politycznych w kraju, reprezentujących jakieś 95 procent głosujących. „Ciekawa” i „pasjonująca” ma być z kolei debata przedstawicieli dwóch głównych partii, reprezentujących jakieś 70 procent głosujących. Interesujący sposób definiowania demokracji.

Dlatego weźmy przykład z Holendrów. Ostatnie wybory parlamentarne odbyły się w Holandii w czerwcu 2010 roku. Dzień głosowania poprzedziła intensywna kampania. Bez nawału drogich, półminutowych klipów telewizyjnych pełnych banałów, ale z wieloma transmitowanymi przez różne stacje telewizyjne debatami. W różnym składzie, na różne tematy. Oto krótka lista:

- 21 maja debata radiowa w Radio 1. Ilu zaproszonych? Dziesięcioro.

Ile wystąpiło? Dziewięcioro, populista Wilders z PVV się nie pojawił.

Czy debata była nudna, chaotyczna i zbędna? Nie. Ówczesny premier Balkenende wypadł przyzwoicie, lider socjaldemokratów zaliczył niezły debiut; utarczki słowne pomiedzy szefami mniejszych partii a liderami głównych ugrupowań uczyniły debatę właśnie ciekawszą niż standardowe konfrontacje przedstawicieli jedynie największych partii. Powtórzmy jeszcze raz: dyskutowało dziewięcioro liderów i wcale nie było nudno!

- 23 maja, pierwsza z debat w RTL 4. Można powiedzieć: debata w polskim stylu. Szefowie komercyjnej stacji uznali, że nie chcą tłumów, i zaproszono jedynie czwórkę dyskutantów z największych partii. Chociaż nie, nie była to debata w polskim stylu. Gdyby była, zaproszono by jedynie dwóch dyskutantów. Z czego przyszedłby jeden. I porozmawiałby z dziennikarzem dlaczego nie przyszedł ten drugi.

Mimo, że w ograniczonym gronie, debata z 23 maja przyniosła kilka interesujących momentów. Szczególnie, gdy dochodziło do zderzeń jeden-na-jeden. Ale właśnie, plusem debat z wieloma uczestnikami jest to, że w trakcie jednego wieczoru dojść może do kilku takich konfrontacji, w różnych konfiguracjach. Oglądanie po raz kolejny Tuska z Kaczyńskim przez półtorej godziny nie jest najlepszym pomysłem; czy nie lepiej zobaczyć kilkunastominutowe, bezpośrednie wymiany zdań w parach Tusk-Palikot, Kaczyński-Kowal, Napieralski-Pawlak, itd?

Dla znających niderlandzki – ostra wymiana zdań między Wildersem (PVV) a Cohenem (Partia Pracy PvdA) na temat integracji. Być może jeden z kluczowych momentów kamapnii, gdy zawsze spokojny Cohen dał się wyprowadzić z równowagi świetnemu w debatach Wildersowi, wideo tutaj http://mojaholandia.nl/article/jak-wyglada-debata-w-holandii

- 26 maja. Bycie liderem partyjnym to w Holandii ciężki kawałek chleba, szczególnie w trakcie kampanii. Trzy dni po debacie „wielkiej czwórki” ten sam RTL 4 zorganizował w wypełnionej po brzegi olbrzymiej sali teatralno-koncertowej Carré kolejną debatą. Tym razem „normalną”, w szerokim, ośmioosobowym gronie. Tak, setki Holendrów na żywo i miliony przed ekranami telewizorów oglądały debatę ośmiu liderów politycznych.

- 28 maja. Co tam zmęczenie, dwa dni po debacie w Carre – kolejna debata. Tym razem skład siedmioosobowy, Wilders znów nie przyszedł. Debata z 28 maja była dosyć specyficzna – zorganizowały ją telewizje regionalne z północy Holandii i oprócz spraw ogólnokrajowych omawiono w niej także sprawy... specyficznie północnoholenderskie...

- Ok, przyspieszmy: 7 czerwiec, kolejna debata w telewizji ogólnokrajowej. Dziennikarze programu EenVandaag zapraszają liderów sześciu najpopularniejszych partii:

(Do obejrzenia wideo http://mojaholandia.nl/article/jak-wyglada-debata-w-holandii)

- Dzień później, 8 czerwca, kolejna debata w telewizji publicznej. 

- 9 czerwiec. Żadnej debaty! Z dosyć prostego powodu – to właśnie 9 czerwca odbyły się wybory. Tak, ostatnia wielka debata miała miejsce dokładnie dzień przed głosowaniem. W Holandii nie ma ciszy wyborczej. Bo po co na 24 godziny przed wyborami milczeć, skoro właśnie wtedy prowadzić można najbardziej zażarte spory?

Czego by im nie zarzucać, trzeba przyznać, że dyskutować Holendrzy– a już szczególnie ich politycy – bardzo lubią. I to w szerokim gronie. Bez psioczenia, że będzie nudno i chaotycznie. Bez sarkatystcznych uwag dziennikarzy, którzy najwidoczniej są w stanie moderować rozmowę jedynie dwóch czy trzech polityków. Holenderski przykład pokazuje, że można organizować ciekawe debaty z udziałem sześciu czy nawet ośmiu dyskutantów. Debaty takie nie są nudne, wręcz przeciwnie – są dynamiczne, pełne napięcia i co najważniejsze – w wyraźny sposób pokazują różnice programowe i najważniejsze postulaty wielu partii. Oczywiście, wymagają większej wyobraźni od osób je przygotowujących (każda z wymienionych debat miała inny format i reguły) oraz dużego refleksu i skupienia od prowadzących. A także nie ulegania sztabom i politykom wbijającym nam każdego dnia do głowy, że jedyne czego pragniemy to oglądania przez półtorej godziny Tuska wyrzucającego Kaczyńskiemu IV RP i Kaczyńskiego zarzucającego Tuskowi spiskowanie z Putinem. Nie, istotą dobrej debaty w demokratycznym państwie z wieloma partiami jest szeroka dyskusja, z więcej niż dwoma liderami, dyskusja sprawnie moderowana i dająca uczestnikom także możliwość bezpośredniej wymiany zdań. Jeśli chodzi o debaty przedwyborcze możemy wziąć dobry przykład z Holandii. Bo przecież – by zacytować klasyka – naprawdę warto rozmawiać.  

Sz. B.