Wydarzenia pon., 23/09/2013 - 13:03

Rower, islam i socjaliści. Jak protestuje Amsterdam?

Brytyjscy kolarze świętujący finisz wyścigu Londyn-Amsterdam, pulchne muzułmanki w chustach wykrzykujące hasła na temat sytuacji w Egipcie oraz holenderscy socjaliści w czerwonych koszulkach, petem w ustach i transparentami z antyrządowymi hasłami.

W Amsterdamie każdego dnia się dzieje, oj się dzieje.

Jedno sobotnie popołudnie i jedno miasto, trzy miejsca w centrum i trzy różnego typu manifestacje w miejscach publicznych. Oto Amsterdam, oto miasto, w którym politykę, sport, kulturę i religię „robi się” również na ulicach. 

Najpierw główny gwóźdź programu, czyli wielki protest socjalistów z partii SP oraz innych lewicowych organizacji.

Łączy ich jedno: sprzeciwiają się rządowym planom cięć wydatków budżetowych.

Maszeruję z paroma tysiącami Holendrów, głosującymi na socjalistów. Głównie starzy nałogowi palacze z poważną nadwagą, choć jest też trochę idealistycznej młodzieży z transparentami z Marksem i Che Guevarą. Okrzyki typu „Liczą się ludzie, a nie zysk”. „Niech za kryzys zapłacą bankierzy, a nie chorzy i bezrobotni”, walenie w bębny i azjatyccy turyści na chodnikach, zatrzymujący się, by zrobić zdjęcia zablokowanej ulicy Damrak. 

Tak to wygląda. W pewnym sensie: standard. Płytami chodnikowymi nikt w policjantów nie rzuca, to jednak Holandia.

Pełna relacja i zdjęcia z manifestacji – "Precz z tymi cięciami! Precz z tym rządem!".

Kiedy po przemówieniach lidera socjalistów Roemera (http://mojaholandia.nl/artykul/polacy-ciezko-pracujacy-dumni-ludzie) i szefa partii emerytów 50PLUS Krola atmosfera siada, postanawiam się ulotnić. Szybko po rower, ale po tym jak przejeżdżam przez najsłynniejszy na świecie tunel rowerowy (czyli ten przebijający na wylot Rijksmuseum) znów słyszę okrzyki. Tyle że nie po niderlandzku, ale po angielsku. I nie okrzyki złości, ale radości.

Pochodzę do wielkich na parę metrów liter AMSTERDAM przed Rijksmuseum – jednego z najczęściej fotografowanego miejsc w stolicy – a tam tłum Brytyjczyków w ciasnych spodenkach, dwukolorowych czapeczkach i koszulkach z tym samym napisem:

London to Amsterdam.

Leje się szampan, okrzyki jak z buszu, a obok zaparkowanych kilkadziesiąt rowerów również w tych samych barwach. Wszystko jasne, Brytyjczycy urządzili sobie przejażdżkę z własnej stolicy do tej holenderskiej. Teraz wyczerpani manifestują radość. No cóż.

Wsiadam na rower, teraz już naprawdę chcę wracać do domu, ale zaledwie kilkaset metrów dalej niespodzianka: demonstracja. Na placu Museumplein (Vondelpark i Museumplein), od strony filharmonii Concertgebouw, grupka pań w chustach i panów z sumiastymi nosami. O co chodzi? Podchodzę bliżej i dostaję ulotkę.

„Liczymy na Pana wsparcie w walce z przelewem krwi” brzmi tytuł. Popieram, zresztą kto przy zdrowych zmysłach jest za przelewem krwi? Czytam dalej i już mniej popieram: tekst jest wielkim atakiem na niedawny przewrót wojskowy w Egipcie i wielką (choć dosyć subtelną) obroną odsuniętego od władzy prezydenta Morsiego z Bractwa Muzułmańskiego. Teraz już rozumiem: tu zebrali się „prawdziwi” holenderscy muzułmanie wspierający „prawdziwych” egipskich Muzułman, chcących w Egipcie „prawdziwie” muzułmańskiego państwa.

No cóż, co kto lubi. Jedni lubią marksizm-leninizm, inni radykalny islam, jeszcze inni kilkusetkilometrowe przejażdżki rowerowe zakończone rozlewaniem szampana w centrum miasta. Dla wszystkich z nich jest miejsce w Amsterdamie. Tego samego dnia, w tym samym czasie, w odstępie kilku minut jazdy rowerem.

 

Amsterdam jest może mały, ale mieści całkiem wiele.

Teraz to sobie uświadamiam: dobrze mieszkać w takim mieście. Szczególnie jeśli jest się imigrantem i wie się, że zawsze będzie się nieco obcym, wykluczonym i tym z zagranicy. Ale dla obcych (muzułmanie), wykluczonych (elektorat socjalistów) i ludzi z zagranicy (rowerzyści z Wysp) miejsce, jak widać, w Amsterdamie jest. Nie tylko w czterech ścianach mieszkania czy hotelu, ale i na ulicy, na placach,  po prostu w przestrzeni publicznej.

No cóż, to chyba dobrze?

Pokrzepiony tą myślą wracam do domu. Nie natrafiam już na żadną manifestację.
Właściwie trochę szkoda, myślę.